Dawni bohaterowie ugrzęźli we własnej strefie komfortu. Tak bardzo, że ciągle bardziej wierzą w magię ksywki niż swoje patenty.
Takie płyty powstają cały czas i widocznie są potrzebne nie tylko twórcy, bo ktoś tam jednak na nie czeka. Chociażby ja, ale kogo to obchodzi? Niemniej, moi drodzy, tu jest źle. Niegdyś mój ulubiony producent, potem postać, o której słysząc, tylko wzruszałem ramionami, a teraz ziomeczek próbujący podbić ego odklejonej części Instagrama i Twittera. Ale jest jeszcze muzyka, a od najnowszego Petestrumentals 4 mdli bardziej niż po białej Magnetic z orzechami z Biedronki. Poprzednia część dla mnie była mocna, single zapowiadające ten wolumin były obiecujące i nagle bach – zderzenie z rzeczywistością, która okazała się dramatem. „The Message” to trzyminutowy przelot przez twórczość Pete Rocka, „Brother on the Run” to zagubiony indeks z soundtracków blaxploitation, w którym zapomniano dodać kilku instrumentów, a „When it Comes to Music” nie wie, czy skręcić w stronę jamajskich soundsystemów, czy pozostać przy nowojorskiej szkole, ginąc przy tym w walonych na pałę skreczach. Od bębnów „Time for Learning” robi mi się zwyczajnie niedobrze, podobnie jak kolejnej kopii samego siebie w „Listen Close” i „Soul Food”. Rozumiem, że można coś robić w swoim stylu, ale dobrze robić to tak, aby nie parodiować samego siebie. Jest jednak nadzieja, bo kiedyś nienawidziłem NY’s Finest, teraz jest git. W przypadku Petestrumentals 4 nie wiem, jak będzie za kilka lat. I nie wiem, czy chcę wiedzieć.
Jeden komentarz do “Pete Rock „Petestrumentals 4””