Dobra, dobra. Wiem, że miało być na „pojutrze”, ale są sprawy ważne i ważniejsze, chociażby urodzinowe świętowanie, które tak naprawdę skończyłem dopiero dzisiaj. No ale jak to mawiają – co się odwlecze to… Aha, ostatni headliner jest niezły, więc o co chodzi?
Jedni się cieszą, inni narzekają, a ja jestem gdzieś pomiędzy, bo chciałbym usłyszeć Pharrella wraz z Chadem Hugo i ich nieśmiertelnymi produkcjami sprzed kilku lat. Chcąc nie chcąc to własnie ich muzyka w pewien sposób zmieniła oblicze hip-hopowego brzmienia (nie można zapominać tutaj o również wielkim wpływie Timbalanda) i pomimo braku drugiej połówki Neptunes potencjalny koncert Williamsa zobaczę… raczej z chęcią pod pewnym warunkiem. Z niczym ważniejszym nie może mi się pokrywać, a co jest dla mnie najważniejsze, mniej ważne i do kompletnego zignorowania?
Obowiązkowo do zobaczenia:
1. Mac DeMarco
Zawsze lubiłem typa, tak po prostu, a nieśmiertelne „Od to Viceroy” zdarza mi się czasami zanucić, tym bardziej że zawsze lubiłem je palić.
2. Tame Impala
Nie mam żadnego problemu z Currents. Album po prostu mi się podoba, bardziej od Lonerism i o wiele bardziej od Innerspeaker, które imponowało mi tylko prześliczną okładką. Kluczem w przypadku ich występu będą jednak wspomnienia sprzed 3 lat, kiedy to na występ Parkera i spółki… nie dotarłem. Ekhm, siła wyższa.
3. Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch Orchestra and Choir
Boże, to co zrobił Macio Moretti odkurzając s/t Wodeckiego z 1976 roku to jedna z najważniejszych rzeczy w polskiej muzyce ostatnich lat, a być może nawet ta najważniejsza. Absolutna klasa i skarb, który trzeba pokazywać wszędzie gdzie się da. Mój numer dwa z rzeczy obowiązkowych, już się wzruszam na samą myśl słuchania na żywo tego materiału.
4. Vince Staples
Musiałem trochę się przekonywać do Summertime ’06, ale jak już Staplesowi się udało to… odsyłam do swojego podsumowania roku 2015.
5. Caribou
Mój faworyt i koncert, na którym muszę być, mimo wszystkich potencjalnych przeciwności losu. Zła pogoda, kra lodu, wataha wilków, cokolwiek. Jedno z koncertowych marzeń, jedna z ukochanych dyskografii i postaci w świecie muzyki w ogole. I nie, wcale nie uważam, że Swim jest bardzo dobrym albumem. Odjąłbym te „bardzo” i jesteśmy kwita.
6. Kurt Vile & The Violators
Gdybym napisał, że mam słabość do Kurta Vila’a to bym skłamał, a przecież nie wypada. Wakin on a Pretty Daze cenię sobie dość mocno, wprawia mnie to w „amerykański” nastrój, ale tutaj zwycięża ciekawość jak to wszystko może zabrzmieć na żywo. Chyba mus.
Raczej warto:
1. Foals
Kolejny zespół, którego fenomenu nie rozumiem, ale też zespół, którego… nie mam tylko jednej płyty na półce. Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć.
2. LCD Soundsystem
Jeżeli mi się z niczym ważniejszym nie pokryje to obowiązkowo do sprawdzenia. Jeśli w trakcie czegoś, co mnie bardziej kręci to jednak sorry, James. Innym razem albo w ogóle.
3. M83
Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts i Before the Dawn Heals Us słyszałem dawno temu, ale pamiętam że drugi z wymienionych mi się podobał. Podobnie z Saturdays = Youth, które jest jednym z moich ulubionych albumów poprzedniej dekady. Nowego nawet nie sprawdzam, bo „zaufani” potwierdzili, że to strata czasu. Dla samego „Kim & Jessie” czy „You, Appearing” wybiorę się tak samo jak w przypadku LCD Soundsystem. Pod pewnym warunkiem. Wiadomo jakim.
4. Red Hot Chilli Peppers
Zespół, którego wszystkie płyty sprzedałem (nawet wydania japońskie). I co teraz?
5. The Last Shadow Puppets
Elo, casuals. Co tam u was słychać?
6. Paul Kalkbrenner
W tym przypadku to liczę na imprezę nad ranem i chyba nie będzie mi kolidować z czymś ważniejszym.
Można z nudów:
1. Mac Miller
Nigdy nie rozumiałem fenomenu tego gościa. Taki tam solidny raper z solidnym uchem do podkładów, ale co poza tym? Mając do wyboru dobre piwo i koncert tego jegomościa to bym chyba jednak postawił na to pierwsze.
2. PJ Harvey
Przyznaję – nie znam dyskografii studyjnej i chyba nie słyszałem żadnej płyty. Nie skreślam, nie nastawiam się na nie wiadomo co i przede wszystkim nie oceniam.
3. Savages
Dużo pochwał słyszałem. Baa, single mi się podobały, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie w sprawdzeniu płyt tych pań z Wysp. Teraz zapewne też podejdę do tego tak samo – może pójdę, ale raczej nie.
4. The 1975
Rozkręcają się, ale czy aż tak, żeby mocno mnie zainteresować swoją twórczością? Chyba nie i przejdę się tylko w przypadku, jeżeli ewidentnie nie będę miał nic do roboty.
5. Pharrell Williams
Raczej sprawdzę, ale obawiam się, że może mi się pokrywać z kimś mniej „znanym” i wtedy po powrocie będę musiał odświeżyć sobie klasyczne dokonania kolesia i wcale nie mam na myśli groteskowego „Happy”.
6. Grimes
Niby ten cały „Oblivion” mi się podoba, ale po sprawdzeniu Visions odechciało mi się wszystkiego… Może… <ziew>
Kategoria specjalna, czyli nigga please:
Florence & the Machine, Maria Peszek, Wiz Khalifa, Kygo, Bastille – powstrzymam się od komentarza.
PS
O wielu postaciach nie wspomniałem, bo lineup jeszcze niepełny i przez prawie dwa miesiące może się sporo zmienić. Nikogo nie skreślam, ale też nie wykluczam zakwalifikowania do elitarnej kategorii i postawienia takiego delikwenta pomiędzy Kygo a Wizem Khalifą, a to już jest wyczyn…
Zdjęcie/photo: M. Murawski