Małe spotkanie wielkich ludzi.
Co tu dużo mówić (zwłaszcza pisać) – zachwycony Arhytmogenic to ja nie jestem, o czym wspominałem już gdzieś indziej.
Tylko, a może „aż”, przyzwoity album, który ratują podkłady Magiery. A O.S.T.R.? Było, minęło, więc włączam Jazz, dwa, trzy.
Kiedyś najlepszy osiedlowy ziomek z którym każdy chciał zbić pionę na osiedlu, teraz facet, który znowu robi za superbohatera, którego niby potrzebuje hip-hop. Raczej to nie przejdzie, ale „Arhytmogenic” to doskonały przykład na to, jak producent stara się wyciągnąć maksimum ze swojego kolegi. I częściowo się to udaje. B-boye, grafficiarze, beatboxerzy, DJ-e i raperzy powinni być choć trochę zadowoleni, a to też jakiś sukces.
fragment recenzji na Interii
Więcej na Interii.
Dla mnie na „nie”. Próbowałem, naprawdę. Nie mogę. Choćby nie wiem jakie Magiera przezajebiste bity zrobił nie mogę zdzierżyć obecnego Ostrego. Mam z nim zresztą problem od wielu lat. Po „Jazzurekcji” mało co mi siadło (i „7” i „Hollyłódź” nie są mi jakieś bliskie). Nie mogę jego obecnej maniery nawijania/flow zaakceptować. Po prostu nie. Z tekstami też miałko. Zrobiłem w sumie wyjątek dla „Jazz, dwa, trzy” – fajnie pasuje jako ukoronowanie trylogii („Jazz w wolnych chwilach”, „Jazzurekcja” i właśnie „Jazz, dwa, trzy”). Jakoś w tym albumie całość mnie nie razi a w innych jego wydawnictwach już tak.
I tak, i nie, ja nie traktuję płyt zero jedynkowo. Dla mnie Magiera jest tutaj mistrzem – robi wszystko, żeby O.S.T.R. jakoś wypadł. I właśnie jest tylko „jakoś”, a to zdecydowanie za mało. Paradoksalnie najlepiej od dawna.