„Wczoraj gdy słuchałeś tego pierwszy raz, sorry, powiedz jak ty mogłeś wszystko tak spierdolić? Zmarnować tak, powiedz jak mogłeś to tak spieprzyć?”. Drogie Mello, mocny czy chybiony strzał ten Pete Rock?
Osobnicy, którzy czytają mnie od dawna, jeszcze z czasów pisania w inne miejsca sieciowe bądź papierowe, wiedzą że kiedyś darzyłem Pete Rocka miłością bezgraniczną. Nie zmieniło się nic na przestrzeni lat, dalej jest to mój no. 1, jeśli chodzi o klasyczną hip-hopową szkołę, ale… Numer jeden tylko sentymentalny. Nowy album, następca klasycznego PeteStrumentals sprzed 14 lat, nie sprawił żebym czuł radość ze słuchania „nowych” kompozycji mistrza. Wręcz przeciwnie.
Może to dziwne, ale na niekorzyść legendarnego producenta swoje zrobiły… odsłuchy dwóch płyt Dead Man Funk, które w tym tygodniu mocno dręczą moje audio. Tak sobie wyobrażam klasyczny hip-hop. I ze smutkiem muszę przyznać, że u Pete’a on się znajdzie w ilości zjawiskowej, ale nie w takiej jakości, jak u Polaków. Sam nie wierzę w to co napisałem teraz.
Bo co my tu mamy? Nic innego jak powtórkę z rozrywki, z tą różnicą że są to jakieś C albo nawet D-Side’y z najlepszych lat Piotra. Nie ma aż takiej tragedii, tylko rodzi się pytanie na co to komu? Pokazanie małolatom jak się robi klasyczny hip-hop? Chyba nie, bo lepiej by było wrócić do starych nagrań. Dalej świeżych, aktualnych i ponadczasowych. Niepobitych. Jak nie małolaci, to kto? Starzy wyjadacze? Sprawa podobna – lepiej wrócić do staroci, a to sprawdzić z ciekawości lub szukać mniej znanych alternatyw. Może coś z nich będzie. Zostaje jeszcze jedna kluczowa grupa. Fani.
Tu jest problem największy, bo ciężko racjonalnie ocenić PeteStrumentals 2. Tylko i aż okej. Nie ma nic, czego nie byłoby wcześniej i to na o wiele wyższym poziomie. Ostatnim bardzo dobrym albumem Pete Rocka było Soul Survivor 2. Wydany przedwczoraj krążęk nie ma do niego absolutnie żadnego podjazdu, nie mówiąc o sesyjnych odrzutach – The Surviving Elements (które to były dla mnie bardziej okazałe od natywnego albumu). Nuda, nic się nie dzieje i z perspektywy czasu, kolorytu i plusów nabiera dzieło z 2008 roku – NY’s Finest, które przecież zaraz po premierze zostało miernie odebrane przez słuchaczy i krytykę. W związku z tym, kiedy porównuję sobie tamtą produkcję z najnowszą, to ze smutkiem stwierdzam, że przeciętniak sprzed 7 lat jest jednak trochę bardziej okazały, przynajmniej dla mnie.
To jest też jeden z problemów. Odwoływanie się do wcześniejszych kompozycji, nawet tych najsłabszych. W tym konkretnym przypadku jest to niemożliwe. Mamy do czynienia ze zbyt dużą personą, która wpłynęła bardzo znacząco na wszystko, co można wpleść w ramy hip-hopu. Zero elementu zaskoczenia, zero momentów, które powodują opadnięcie szczęki. Jednak żeby być sprawiedliwym – są rzeczy, które bujają jak np. „Cosmic Slop” czy „Dilla Bounce (R.I.P.)”. Są też takie, które mogłyby się znaleźć w gąszczu wcześniejszych tracklist, ale nie świeciłyby jasnym punktem (i tutaj piję do np. „90’s Class Act (Ek)”, które spokojnie mogłoby wejść na The Surviving Elements). Obcowałem też z całkiem miłymi beatami, ale takowych nie ma za wiele. Przeważa nijakość i miałkość, charakterystyczna dla pierwszego lepszego ziomala pałającego się ciepłymi soulowo-jazzowymi samplami i zaczynającego swoje próby z pirackim FL Studio.
Szkoda czasu. Przykro mi Pete. Ciekawy produkt w katalogu Mello Music Group, ale tylko ze względu na nazwisko, które nie świeci tak mocno jak dawniej. O ile w ogóle. Ja postoję, odpuszczam, nie chcę tego. Przepiękny pomnik legendy zburzony nie został. Stoi na historycznych fundamentach, tyle tylko, że pojawiło się na nim gołębie gówno, którego nikt nie chce wyczyścić.
3
4 komentarze do “Nie byłem twardy jak skała. PeteStrumentals 2 – recenzja”