Po pełnej kwasu wycieczce do Indii B-Real i spółka postanowili odwiedzić opuszczone fabryki i squaty Detroit. Po co?
Dobra, to nie jest zła płyta. Jest inna, ocieka siermiężnością i brudem, ale może miałem za duże wymagania po fantastycznym Elephants on Acid, na którym to były jedne z najlepszych (o ile nie najlepsze, serio) produkcje DJ-a Muggsa. Tutaj beaty wyrzeźbił Black Milk, inny gwarant jakości i… są niezłe, ale nie trochę pasują mi do przepalonego stylu grupy. Trochę to przypomina casus Rise Up – niby Cypress Hill, ale czegoś brakuje. A tutaj, poza „Champion Sound”, którego bolączką jest pisany na kolanie refren, i najlepszymi bębnami „Break of Dawn”, zbyt wiele do zapisania w pamięci nie ma. Dziadki po inhalacji CBD lizą sreberka po boom bapie, zapominają że lepiej się nastukać jak na Moleście i Black Sunday i z takiej sesji wychodzi Back in Black. Pół godziny mija szybko, dlatego warto chociaż raz, bo gadać nie gadać, ale w oklepany hip-hop weterani z Cali jeszcze potrafią.