Niektórzy weterani to jednak potrafią się postarać. Reprezentanci Chicago i Mount Vernon nagrali jedną z najlepszych płyt tego roku.
W sumie do tej pory nie mogę uwierzyć, że ten album aż tak mnie porwał. W zasadzie prócz singlowego „Wise Up”, który kompletnie mi nie podszedł, nie zmieniłbym tutaj nic. Common klasa, Pete Rock jak za najlepszych czasów, gości nie ma dużo, a ci, którzy są, nie wtrącają się za bardzo. Ba, nawet trochę wnoszą od siebie — gdyby nie Bilal w „So Many People” i Jennifer Hudson w „A GOD (There Is)” nie byłyby to tak fajne numery i nie sięgnąłbym zaraz po Be.
The Auditorium Vol. 1 w zasadzie opiera się na wspomnieniach i nostalgii. Jest tu trochę One Day It’ll All Make Sense i wspomnianego projektu z Kanye Westem, odrobinę The Main Ingredient i pierwszej producenckiej Pete Rocka (boskie „All Kind of Ideas”), znajdzie się też miejsce na nie tak dawne produkcje ze Skyzoo w postaci „Stellar”. Naprawdę jest dobrze. To miał być czysty hip-hop i zwyczajnie jest, a udało się to osiągnąć najprostszymi środkami wyrazu, gdzie zajebisty rap (mimo tekstowej zalewy tematycznej nudy w postaci społeczeństwa, Boga i miłości, ale też delikatnej przewózki) jest podany na kozackich podkładach z kilkoma oklepanymi samplami (jednak ciągle można słuchać Roya Ayersa w „When the Sun Shines Again”, czy Azara Lawrence’a w „Dreamin'”). Więcej nie trzeba.
Podchodziłem bardzo ambiwalentnie, ale od singla numer dwa coś czułem, że jednak Common i Pete Rock dowiozą bardzo mocny projekt. I kurde, udało się. Kilku hip-hopowych dziadków dało w tym roku albumy, w większości udane, ale żaden nie był tak fajny jak The Auditorium Vol. 1. Na teraz — moja ulubiona płyta AD 2024.