Moją miłość do britpopu wytłumaczyć jest bardzo łatwo. Zrobię to w kilku prostych zdaniach.
Jeśli myślę britpop to przed oczami mam najpiękniejszy sport świata jakim bez wątpienia jest piłka nożna. Rozumiem, że dla ciebie jest to być może coś innego. Nie wiem, może koszykówka, która dla mnie jest kompletnie neutralna, chociaż czasami zdarzy mi się wygrać coś na zakładach bukmacherskich obstawiając NBA. Może sporty motorowe, które dla mnie tylko są. A może skoki narciarskie, bo zapałałeś miłością do nich w erze Małysza bądź jeszcze wcześniej ciesząc się z wygranych Goldbergera? Nieistotne, dla mnie britpop = futbol w najlepszym wydaniu. Najlepszym, czyli angielskim, którym jestem pochłonięty od czasów, kiedy to Premiership było daleko w tyle za Primera Division czy Serie A, której nikt nie traktuje już poważnie… I moja miłość z piłką kończy w tym roku 18 lat. Od 1996 roku. Roku, kiedy to powoli następował koniec złotej ery gatunku…
Jestem już duży, więc mogę pić piwo. Uwielbiam to połączenie, bo te dźwięki są do tego stworzone. Powstaje połączenie doskonałe – muzyka, piłka, piwo. I zawsze kiedy otwieram butelkę, chociaż już nie tak częsta jak jeszcze do niedawna (he he), to w głowie mam „London Loves”, „Tellin’ Stories”, „Cast No Shadow”, „My Weakness Is None Of Your Business” bądź „You Who Do You Hate”. „Wonderwall” jest śliczne, ale zbyt oczywiste. Pstryk kapsla podczas otwierania butelki przy delikatnym kolażu gitar jest tym samym co odpalanie blanta przy Chronic, Tical lub Intoxicated Demons. To znaczy ja nie palę, ale się domyślam.
Piękne dziewczyny zawsze leciały na chłopaków z gitarami i tak było z britpopowcami. A ja lubię dziewczyny. Britpopowców też.
Britpop dał światu śliczne melodie. Dał mu też niezliczoną liczbę pięknych piosenek i udowadniał raz za razem, że w miarę proste gitarowe granie wcale nie musi być prostackie. A nawet jeśli spłodził bardziej rozbudowane formy, takie jak np. Attack Of The Grey Lantern, to i tak wszyscy się zachwycali. To były zdolne brytyjskie dzieciaki, które z czasem się pogubiły i większość z nich już później nie nagrywała fajnych rzeczy.
Jest reminiscencją lat chłopięcych. Słuchając dowolnej płyty ze swoich zbiorów mam przed oczami swoją szkołę, pierwsze miłości, podrabiane konsole 16 bitowe, grę w piłkę na podwórku, korkotrampki Romario, strupy na łokciach i marzenia o własnym komputerze. Przenoszę się w dawne czasy z tęsknotą i nostalgią <autor płacze>
Cool Britannia była fajnym ruchem.
Jest dla mnie grą skojarzeń, czego dałem wyraz w poprzednich akapitach.
I właśnie ten britpop musi się pogodzić z tym, że zawsze był u mnie numerem dwa.
PS
Nie lubię Manic Street Preachers to raz, a dwa – wspomnę jeszcze kiedyś o swoich ulubionych płytach, niekoniecznie tych najbardziej znanych.
Zdjęcie/photo: geograph.org.uk