2 lipca. Piekielnie mocny dzień w historii hip-hopu. Tego dnia, aczkolwiek w różnych latach, ukazały się co najmniej 4 płyty, które zapisały się w historii gatunku.
Mam tam swoje tajne notatki, co się kiedy ukazało itd., dlatego codziennie zerkam co danego dnia pojawiło godnego uwagi się na rynku. Czasami wspominam o tym na FB, czasami na blogu. Dzisiaj dzień jest jednak wyjątkowy. Jedziemy chronologicznie.
Chcąc nie chcąc 1991 to jeden z najmocniejszych roczników w historii gatunku. Ważny z różnych powodów. Jeszcze nie tak przełomowy dla zachodu jak rok następny, widać jeszcze dominację NYC. Co prawda już nie tak mocną jak wcześniej, ale taką, która powoli zwiastowała odwrócenie ról w niedalekiej przyszłości. Przynajmniej tak się wydawało, a jak się skończyło to chyba wszyscy wiedzą.
No dobra, ale przejdźmy do sedna. Potwierdzeniem mocy rocznika niech będą The Low End Theory, Mr. Scarface is Back, Efil4zaggin, I Wish My Brother George Was Here, De La Soul is Dead, Organized Konfusion, A Wolf in Sheep’s Clothing, To Whom it May Concern…, Quik is the Name czy nielubiany przeze mnie Cypress Hill. Dodajmy też świetne debiuty, jak te od KMD, MC Solaara czy Freestyle Fellowship. I co najważniejsze: gatunkowe top10 (albo i więcej) – Breaking Atoms. Nie można zapomnieć też o dzisiejszych jubilatach, zapewne lepszych od niektórych wymienionych, czyli The Ruler’s Back Slick Ricka i Peaceful Journey Heavy’ego D i The Boyz.
Ze Slick Rickiem u mnie jest taki problem, że jestem niemalże psychofanem i wszystkie jego 4 krążki odbieram bezgranicznie dobrze. Fascynująca oldskulowa i nostalgiczna podróż z zajebistym poczuciem humoru, które wcale nie jest pierdzeniem do mikrofonu czy obrażaniem kogokolwiek w mało wysublimowany sposób. Niesamowite opowieści o kobiecych błędach (szowinizm alert), ucieczkach czy fenomenalny „Top Cat” to szczyty rapera pochodzącego z Londynu. I ta produkcja robiona na spółę z Vancem Wrightem – miód. Mały, aczkolwiek mocno niedoceniony klasyczek.
Zawsze się zastanawiałem, która produkcja Slick Ricka jest moją ulubioną i zawsze z tym miałem problem. Ten nie występuje, jeśli rozważam na temat Peaceful Journey. Jest to zdecydowanie mój ulubiony album grupy pod przewodnictwem nieodżałowanego Heavy’ego D. Totalna oldskulowa jazda z maksymalnym komercyjnym potencjałem – nie do końca wykorzystanym. I ten potencjał nie był pustym sloganem pustej i bezwartościowej muzyki. Wręcz przeciwnie, bo jak powszechnie wiadomo to Heavy był jednym z najważniejszych raperów tworzących miłosne treści bez przypału i z gustem.
Prywatnie 1996 jest ulubionym rocznikiem w ogóle, ale nie będę się rozpisywał. Raz, że mi się nie chce. Dwa – was to nie obchodzi. Trzy – nie ma na to czasu. Może zostawię to na kiedy indziej, tak jak zostawiam wam teraz wiadomość – nie słuchałem Illmatica od kilku lat, mimo że mam kilka edycji tej płyty na różnych fizykach. Bardziej cenię… It Was Written, co może się wydawać dziwne i w domyśle ustawia komunikat: „Bartkowski jest pierdolnięty”. Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem w mniejszości, ale naprawdę sofomor ujmuje mnie bardziej jak legendarny debiut (które na dobrą sprawę zasłużył sobie na to miano dopiero po kilku latach, sprawdźcie w różnych źródłach jak jego legenda rodziła sie w bólach). Doskonałe koncepty, gra na emocjach, lekkie beaty i nie do końca udana próba ucieczki z ulicy. Ja to kupiłem.
Czas na historię najnowszą. 2011 to ostatni wielki rok w rapie, ale są przesłanki na to, że wkrótce ustąpi miejsca 2015, ponieważ pierwsze półrocze jest masakrycznie dobre. Ale, ale… 4 lata temu Section 80 zamiatało tak mocno jak To Pimp a Butterfly od marcowej premiery aż po dziś dzień. Wielki, fantastyczny „prawdziwy” debiut (wcześniejsze mixtape’y miały jednak trochę słabszych momentów) aktualnego króla rapu. Z perspektywy czasu bez jakiś większych wad, znakomity prolog przed wybitnym Good Kid, M.A.A.D City i kompletne zaprzeczenie idei TPAB. Wow, cały czas się świetnie tego słucha.
To jak? Słabo, mocno? 2 lipca, pamiętajcie.