Fajerwerki na początku roku już były. Prawdziwa petarda została odpalona kilka dni później, bo raper z Waszyngtonu znów potwierdza klasę.
Dobrze pamiętam ODD CURE. To była (i nadal) jest mocna płyta z jednym z najlepszych otwarć, które słyszałem. W sensie „The Cure”, a nie tego skitu na początku. Nie tylko w ostatnich latach, ale i w ogóle. Poprzeczka została ustawiona niezwykle wysoko.
Jednak gdybym całość miał oceniać tylko na podstawie jednego numeru, to byłbym niesprawiedliwy. Tak samo, jeżeli najnowszy, dobrze wprowadzający w 2023 rok To What End doceniałbym tylko za mistrzowskie „Many Hats”, „More to Go” czy „Try Again”, przenoszące do jakiegoś 2005 roku. Można mieć obawy, że bazowanie na tym, co mocno gra na sentymentach, może windować ocenę i sztucznie ją podwyższać, ale czy nie jest tak w przypadku każdej hip-hopowej płyty w klasycznym stylu? No właśnie.
Najnowsza propozycja właśnie taka jest – nostalgiczna, a przy tym niezwykle kolorowa, ciepła, opętana soulem i instrumentami. Oddisee sprawił, że niewiele lepszych rzeczy może się w tym roku zdarzyć od „Bartenders”, w którym wokalny sampel cudnie współgra z raperami, czy dillowego „How Far”. Od „Race”, które początkowo może wydawać się przeprodukowane, z gitarową solówką i z bębnami, które kradną show, również.
To hip-hop, który ciągle jest gdzieś z tyłu, nie afiszuje się, dociera tylko tam, gdzie trzeba. W tym przypadku – do mnie. Także tak, Oddisee znowu to zrobił i każda kolejna jego produkcja, wydaje się lepsza od poprzedniej, niemniej całość jest do słuchania przez 2-3 dni, potem trzeba wrócić za kilka tygodni.