Pojawiło się u nas ostatnio dużo projektów, które warto było wesprzeć. Jak wiecie swoje pieniądze poświęciłem na reaktywację „Secret Service”, o czym pisałem i dzieliłem się wrażeniami tutaj. Czas na kolejny projekt, na którego powstanie rzuciłem skromną kwotę. „M/I” wpadł w moje ręce kilka dni temu. Problemy są takie same, ale… No dobra, nie tak do końca.
Podobnie jak z „Secret Service” kwartalnik muzyczny „M/I” (jak to się czyta?) zaliczył spore opóźnienie w dostawie dla wspierających w stosunku do pojawienia się w punktach sprzedaży. Olbrzymi minus, bo miałem niezłe ciśnienie widząc pismo na półkach sklepowych ze świadomością, że już je powinienem mieć. A nie miałem. Listonosz przyniósł mi je grubo ponad tydzień od momentu, kiedy to „fizyk” pojawił się w salonach prasowych (wolę kioski, jestem oldschoolem). Cyfrowa wersja mnie nie urządza, bo oślepnąć jeszcze nie chcę, a poza tym takie rzeczy wolę macać, jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Sorry, tak się nie robi, a przynajmniej tak mi się wydaje. To jak preorder, który zamawiasz, a dostajesz tydzień po premierze sklepowej.
Nie wpływa to na ocenę końcową pisma, bo to tylko taki mój zgrzyt, nic więcej, a samo „M/I” ma jednak trochę do zaoferowania. Grupa dziennikarzy, których możecie znać z kilku nieistniejących lub średnio znanych projektów i ekipa ludzi związanych z Monotype Records (dla mnie katalog tej oficyny dupy nie urywa, ale to nie do końca mój klimat. Sprawdźcie jednak, może wam coś wpadnie w ucho) wzięła się za lukę na rynku wydawniczym, którą postanowiła wypełnić. Postanowili stworzyć ambitne pismo muzyczne. Wyszło nawet nieźle, a są predyspozycje, że będzie jeszcze lepiej.
Prasa muzyczna w Polsce już praktycznie nie istnieje, więc po części „M/I” jest powiewem nowej jakości i kultu słowa pisanego na papierze. To jest w tym wszystkim najważniejsze. Jakość tekstów stoi na niezłym/wysokim poziomie i jeśli chodzi o to, to nie można się do niczego przyczepić. Cały czas miałem wrażenie, że obcowałem z produktem „quasi premium”, który jest skierowany do konkretnej grupy odbiorców – tych, którzy kupują płyty i śledzą na bieżąco to, co się dzieje na rynku.
Jest naprawdę dużo dobrych tekstów, śmiem twierdzić że zdecydowana większość, a na niektóre z nich były już nawet powołania w innych mediach (wywiad z Michałem Bielą, swoją drogą jeden z lepszych w ostatnim czasie, a i sam bohater rozmowy wydał niedawno świetną płytę, którą możecie sprawdzi tutaj). Warto poczytać o Rasie G, selekcji Etamskiego, „korzeniach” hip-hopu i przede wszystkim o muzyce z Afryki. Ogólnie jest z czego wybierać, może oprócz recenzji, w których nie znalazłem nic dla siebie.
Narzekałem na jakość papieru, która jest w „Secret Service”. Nie lubię tak wysokiej gramatury, ale tutaj to już zupełne przegięcie. Tak gruby papier w czasopiśmie jest nie do przyjęcia i jest to dla mnie cholernie niewygodne. Mam nadzieję, że z kolejnym numerem się to zmieni. Ten niuans nadrabia oprawa graficzna, która jest taka, jaką lubię – dominuje prostota i minimalizm. Jest to niemalże wzór dla innych pism, które chcą i próbują być ekskluzywne.
Reasumując – dobrze wydane 17 zł. Nakład jest niewielki, raptem 2000 egzemplarzy, więc radzę się śpieszyć. I jeszcze jedno – powiedzcie mi jak się czyta prawidłowo tę nazwę, bo ja nie wiem.
nic nie mów o opóźnieniu, ja po dziś dzień nie dostałem jeszcze, na maile czy zostało już mi wysłane ZERO odpowiedzi z redakcji.
Też jak im wysłałem zapytanie to nie otrzymałem odpowiedzi. Na szczęście 2-3 dni później dostałem paczkę. Słabe podejście, ale cóż.