Tego dnia #5: 18 października

digable-planets-promo-poster

Trochę mniej się dzieje ostatnio na blogu i społecznościówkach, ale ma to związek z moją przeprowadzką do stolicy. Powoli wychodząc z wszystkich kryzysów z tym związanych i sprawdzając kilka dni temu w kalendarzu zbliżające się rocznice, doszedłem do wniosku, że takie dni jak 18 października zdarzają się bardzo rzadko. To były płyty, a nie…

To co? Zaczynamy, bo szkoda przedłużać, bo 75% dzisiejszych strzałów to 1994 rok.

Digable Planets Blowout Comb

Jedna z tych niewielu pozycji, co do których nigdy już nie zmienię (chyba) zdania w kwestii jej oceny. Wyżej już się nie da, a schodząc poniżej maksymalnej wartości robię krzywdę przede wszystkim sobie. Wiecie, każdego można oszukać, ale nie samego siebie i tak jest w moim przypadku z Blowout Comb – jedną z dziesięciu absolutnie najwspanialszych płyt, które pojawiły się w tym coraz to, kurwa, śmieszniejszym gatunku. Aha, nie inaczej jest z debiutanckim LP – Reachin’ (A New Refutation of Time and Space) – który też jest jednym z tych, które rozpatruje się tylko i wyłącznie pod kątem nagrania, o jakim inni nie są nawet w stanie pomarzyć.

Być może najlepsze w Digable Planets (skumajcie koneksje na linii Seattle – Silver Spring – Filadelfia) jest to, że po prostu „wiedzieli” kiedy skończyć. Różne rzeczy się u nich wtedy działy, a późniejsze kariery też układały się różnie. Butterfly nagrał akurat genialne Cherrywine (K-O-N-I-E-C-Z-N-I-E radzę sprawdzić, bo to znowu DP, ale z większą ilością instrumentów) i niewiele gorsze rzeczy w projekcie Shabazz Palaces, ale o pozostałej dwójce lepiej nie wspominać, tym bardziej że Mecca, m.in. wespół z Prince Paulem, wydała kilka dni temu żenująco nieśmieszne Brookzill!

Siła oddziaływania tej płyty i debiutu (o czym pisałem tutaj) jest taka, że bardzo poważnie zastanawiam się nad ich berlińskim koncertem w listopadzie. Ładny plakat, prawda?

digable-planets-promo-poster-2

Scarface The Diary

Jeżeli musiałbym pominąć dwie pewne outkastowe płyty, to zapewne The Diary byłoby TĄ pozycją z południa, która okupowałaby numer jeden w moim zestawieniu najlepszych płyt z tego rewiru. Nie pamiętam kiedy ostatni raz słuchałem w całości opus magnum Scarface’a, ale doskonale pamiętam emocje, które zawsze mi przy tym towarzyszyły. Ciarki są na to zbyt delikatnym i łagodnym określeniem.

Ani wcześniej, ani później nie nagrał tak wybitnej płyty, a przypomnę tylko, że posiada on jedną z najlepszych i najrówniejszych (co przecież nie zawsze idzie ze sobą w parze) dyskografii w rapie, zarówno solo jak i z Geto Boys.

A teraz najlepsze: wschód miał w tym czasie debiuty Nasa i Biggiego, południe debiut OutKastów i The Diary, a zachód? Gościnną zwrotkę w „Hand of the Dead Body” Ice Cuba’a, heh. No chyba, że na upartego napiszę o zapomnianym The Dead Has Arisen Lil 1/2 Deada – najlepszej g-funkowej płycie… ever?

O.C. Word…Life

Przez długi czas to właśnie Word…Life i Jewelz były moimi ulubionymi pozycjami wywodzącymi się z kręgu D.I.T.C. Teraz już gdzieś tam zeszły sobie na bok, nie słucham raczej z powodu braku czasu, ale sentyment pozostał. Buckwild, królu, pobiłeś Pete Rocka tym samym samplem Keniego Burke’a z „Risin’ to the Top” w „Born 2 Live”, dokładnie w tym samym roku, kiedy to on również wziął go na warsztat w „I’ll Take You There” na wybitnym skądinąd drugim albumie duetu tworzonego z CL Smoothem.

A sam O.C.? Chyba najlepszy raper kolektywu, a przynajmniej ten, do którego ciężko jest się o coś przyczepić. Rzadko ulica potrafi mówić z sensem i inteligentnie.

Masta Ace Disposable Arts

Fenomen? Nie rozumiałem, nie rozumiem i już zapewne nigdy nie będzie mi to dane, ale to całkiem przyjemny album z arcydziełem w postaci „Acknowledge”, być może najlepszym numerem jaki kiedykolwiek Ace nagrał. Dobry, ale czy aż tak bardzo? Dla mnie nie, niemniej szanuję i wrzucam do wpisu bardziej z kronikarskiego obowiązku, aniżeli przyjemności.

PS
Nie wiem ile w tym prawdy, ale kiedyś spotkałem się ze stwierdzeniem, że następca Word…Life jest najlepszą płytą w historii rapu wg Mesa.

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

3 komentarze do “Tego dnia #5: 18 października”

  1. Na wstępie muszę podziękować za info o koncercie DP w Berlnie. Niedaleko, więc chyba trzeba się pofatygować. Jest to zespół na zawsze już u mnie wśród „TOP GUN”, czyli „the best of the best” ;), ich albumy mogę słuchać w kółko. Cherrywine jest OK, Shabazz Palaces za bardzo odjeżdża w dziwne rejony jak dla mnie a solówka Ladybug Mecca ma 1 (słownie: jeden) dobry kawałek. Szkoda, bo moim zdaniem to jedna z najlepszych female MC’s. Ma przyjemny głos i aksamitny flow.

    Tak BTW, jak kilka lat ktoś pokazał mi polski zespół „Łąki Łan”, gdzie są m.in. MegaMotyl i Bonk to pierwszym moim skojarzenie było, że „niggaz bite Digable Planets’ style” łącznie z ksywkami Doodlebug, Ladybug, Butterfly. No ale muzyka zgoła inna, więc tak tylko wyszło – chyba, że panowie słuchają DP 😉

    Co do DITC – zawsze i wszędzie Lord Finesse i jego 3 płyty. Reszta w tyle.

      1. Fakt, moje przeoczenie: Diamond D to też DITC. Tutaj nie ma wątpliwości: „Stunts, blunts and hip hop” jest mistrzowską płytą. Zdecydowanie nr 1 wśród ich wydawnictw.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *