Opowieści „uchodźcy”. Carnival III: The Fall and Rise of a Refugee – recenzja

Znam milion lepszych sposobów na stratę czasu niż słuchanie nowego albumu Wu-Tang Clanu.

Albo nie potrafię szukać, albo jestem ślepy. Nie mogę znaleźć nic treściwego w języku polskim o nowym albumie Wyclefa Jeana. W zasadzie w ogóle mnie to nie dziwi, bo na litość boską – kogo w tych czasach obchodzą wygrzewy niedoszłego prezydenta Haiti, tym bardziej w Polsce?

Niewielu.

Są jednak tacy, którzy sprawdzą (albo już to zrobili) Carnival III: The Fall and Rise of a Refugee i… raczej się nie zawiodą tak mocno, jak to było w przypadku tragikomicznej wręcz epki J’ouvert, której to w magazynie „VAIB” przyznałem bodajże 2/10. Trzecia część serii to tak naprawdę stary niezły Wyclef circa 2003. Znowu zaangażowany, znowu z produkcją dostosowaną do obowiązujących trendów wraz z karaibskimi naleciałościami. Jest nieźle, a taki „Turn Me Good” to naprawdę kozacki, świetnie wyprodukowany numer, w którym dzieje się więcej niż w dowolnym kawałku innych podstarzałych gwiazd, które to niedawno wydały album.

Wiecie, ja nigdy za Wu-Tangiem nie przepadałem i nawet ich debiut kompletnie mnie nie wzrusza i od lat stoi w zasadzie nie tykany na półce, chyba że muszę zetrzeć kurze. Często jednak płyty muszę sprawdzać z obowiązku i… no właśnie. O ile dzieła Ghostface’a, czy to solo, czy z kimś tam u boku, w zasadzie nigdy mnie nie zawodzą (okej, The Pretty Toney Album i Ghostdini: Wizard of Poetry in Emerald City są, delikatnie mówiąc, nie dla mnie), to już albumy reszty i w ogóle całego Wu to już nie moja bajka*. Nudy, nudy, wielkie nudy, a wręcz rzyg, niemalże taki sam, jak wyclefowe „Warrior” czy numer z Emeli Sandé.

Wracając do Wyclefa – nowa produkcja jest i będzie niesłusznie pomijana i traktowana trochę po macoszemu, jednakże momentami dostarcza trochę zajebistej rozrywki i pozytywnego vibe’u, którego brakuje u starych graczy (Erick Sermon, Pete Rock – serio…). Bez spinki czy silenia się na sztuczną oryginalność, bo ta u niego zawsze była naturalna wraz ze swoimi korzeniami. Carnival III: The Fall and Rise of a Refugee jest trochę lepsze od dwójki, aczkolwiek o wiele, wiele słabsze od jedynki, która w moim mniemaniu niewiele ustępuje The Score. Do czego to więc porównać? Postawię to obok niedocenionego From the Hut, to the Projects, to the Mansion. Włączcie sobie takie „Fela Kuti” i zwyczajnie dajcie się ponieść, chyba że ewidentnie nie chcecie tracić czasu, bo w międzyczasie można sprawdzić innego coś innego.

Średniak, ale dla tych, którzy wzdychają do lat 96-00 i nie mają „ale” do nowych produkcji tych wszystkich asapów i lilów. Dwa-trzy zajebiste momenty, przeciętna reszta, monotematyczność i brak dobrego pióra gospodarza (bodyguardowo-costnerowy czerstwy wers w „Shotta Boys”…), czyli typowy Wyclef Jean solo w nowym milenium.

Można.

6 (tak, serio)

* drugi GZA i pierwszy Reakwon na +

ZapiszZapisz

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *