Są polskie recenzje, które dają sporo do myślenia i interpretacji. Nie inaczej jest z Ghostpoetem.
Muzyka w 2015 mnie bardzo mocno rozpieszcza, bo przez cztery miesiące dostałem więcej zajebistych płyt niż przez cały 2014 i zapewne część 2013. O oczywistościach tutaj nie ma co wspominać, ale największym tegorocznym zaskoczeniem jest dla mnie Ghostpoet. Potwierdza to tylko, że brytyjska scena hip-hopowa, mimo że nie jest nadzwyczaj wielka jakby mogło się wydawać, ma bardzo dużo do zaoferowania.
W żadnym wypadku nie nazywałbym kolesia z Coventry (ale urzędującego w Lądku Zdroju) nowym Mikem Skinnerem, jak to niektórzy zdążyli za kanałem La Manche go obwieścić. Nie ten styl, moi drodzy. Nie zostanie głosem pokolenia, bohaterem przedmieść czy klasy robotniczej. Jedyne co łączy go z liderem The Streets to olbrzymia determinacja w osiągnięciu sukcesu. Zaimponuje bardziej specyficznej grupie odbiorców rapu, która nie stroni od melancholijnej i deszczowej gitary, której… tutaj jest aż nadto. W pierwszej chwili szokiem może być zmiana stylistyki, jaka dzięki tym zabiegom nastąpiła na Shedding Skin. Zimna elektronika znana z debiutu i sofomora (który to mi osobiście jakoś nie podszedł zbyt mocno) została zastąpiona w znacznym stopniu gitarami. Ze świetnym skutkiem.
Fantastyczna robota żywego bandu chwyta za serce od pierwszych chwil. Boskie tło muzyczne idealnie współgra z melorecytacją Ghostpoeta, który swoimi świetnymi tekstami idealnie komponuje się z melodiami granymi w głównej mierze przez Johna Calverta, Joe Newmana i Johna Blease’a. Dominujący i transcendentny chłód z ich dźwięków trochę przeczy słowom rapera zawartym w książeczce ku muzykom – „Brothers, we took it to Alabama” – i robi przede wszystkim klimat. Taki, jakiego nie miał wcześniej w swoich produkcjach, bo to organiczne brzmienie kompletnie zdominowało elektronikę, która jest tutaj w minimalnej ilości. Komputery out, ludzie in.
Niby podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich krążków muzyka jest tylko zacnym tłem, bo to na pierwszym planie jest mroczny timbre Obaro Ejimiwe. Niewielu jest współczesnych muzyków (bo pełnoprawnym MC Ghostpoeta też nazwać raczej nie można), którzy potrafią sprawić, że słucham ich w skupieniu przez całą długość materiału. On jest jednym z nich i najdobitniej jego osobowość za mikrofonem opisuje tytuł pierwszej płyty – Peanut Butter Blues & Melancholy Jam. I od tamtej pory jest tak cały czas. Awangardowy, inteligentny i treściwy pracoholik potrafi wpłynął na emocje niczym Titanic na lodowiec i to w pozytywny sposób.
Czemu odniosłem się we wstępie do polskich recenzji? Ponieważ na jednej z nich, mianowicie tej na Screenagers, pojawił się taki oto tekst: „Debiutanckie Peanut Butter Blues & Melancholy Jam byłoby powrotem z pubu („just carry me home”), zapadaniem w półtrzeźwy spleen gdzieś na przedostatnim siedzeniu nocnego autobusu. Sofomor Some Say I So I Say Light to już głęboka bezsenna noc i obserwowanie migającego wyświetlacza telefonu („means I’m hearing dial tones”). Natomiast Shedding Skin, jak nietrudno się domyślić, jest w tym układzie porankiem”. Aby na pewno? Nie wiem czy tutaj bym się zgodził, bo jest zbyt ciężko i refleksyjnie jak na poranek (nawet na kacu), bo liryki z np. tytułowego utworu lub „Off Peak Dreams” mogą temu przeczyć i idealnie komponować się z deszczowym środkiem nocy w jakiejś metropolii.
Właśnie te niuanse, te klucze w postaci gitar, niepokojących tekstów czy wokalu sprawiły, że wydany w marcu Shedding Skin słuchałem z wszystkich płyt hip-hopowych najwięcej w tym roku. Częściej od Lamara, Przelotu, miksów z Test Pressingu, Jupitera Jaxa i kilku klasycznych pozycji. I mimo że nie jest pozbawiona wad, bo na dłuższą metę może wydawać się monotonna, to jednak kilkoro ludzi pod egidą Ghostpoeta utwierdziło w przekonaniu, że rap po angielsku to nie tylko ten zza wielkiej wody.
8
3 komentarze do “Kulbritania. Shedding Skin – recenzja”