Czyste południe

cunninlynguists

Kupiłem sobie płytę. Zdanie, które zapewne wypowiadam kilka(naście) razy w miesiącu, więc to nie powinno dziwić przede wszystkim mnie samego. A jednak. Polowania na ten album zacząłem… przed 2010 rokiem i zawsze coś stawało na przeszkodzie, żeby go nabyć.

Pamiętam jak kilka lat temu miałem problem z pewną płytą. Nie będę pisał jaką, bo niejednokrotnie o niej wspominałem na blogu i na fanpejdżu*, a i ciekawość to wiadomo co, ale wiąże się z nią dość ciekawa sytuacja. Długo zabierałem się za jej kupno i zawsze odkładałem na później. A to kupowałem coś innego, a to stwierdzałem, że kiedy indziej itd. Nastał w końcu moment, że trzeba było postawić sprawę jasno. Jak ją kupisz to będziesz mógł sobie kupić kolejny album. Wiecie co? Miałem ciśnienie na jakiś krążek, nie pamiętam już co to było, ale żeby go kupić, musiałem spełnić swoje postanowienie. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Heh.

Staram się robić tak z książkami, ale kompletnie mi to nie wychodzi. Mniejsza o to. Z Dirty Acres tak nie mam, ale dzisiaj nadszedł w końcu dzień, kiedy to mogę powiedzieć „wreszcie”. Nie dość, że cena była całkiem atrakcyjna to na dodatek dałem zarobić jakąś śmieszną prowizję jednemu z kolegów, który jest w jakimś tam programie afiliacyjnym.

Właśnie dzisiaj zamówiłem dzieło CunninLynguists z 2007 roku, które dla mnie jest najlepszą ich produkcją, a przynajmniej najrówniejszą. Jest tylko jeden słaby kawałek i jest nim singlowy „K.K.K.Y.”, który delikatnie mówiąc mnie denerwuje, no ale nie skipuję. Zawsze leci. Jakoś jeszcze wytrzymuję, a reszta? Cóż, sam miód, bo właśnie tak sobie wyobrażam rap, który przygrywa mi z głośników w momencie kiedy to leżę na hamaku popołudniami na swojej hacjendzie**. Genialna wręcz imaginacja południowych Stanów Zjednoczonych, ale w zupełnie innej wersji jak np. tej, którą uskuteczniali panowie z Goodie Mob, nie wspominając o typach z OutKast, bo to już kompletnie inna para kaloszy.

Album bardziej biały jak czarny i nawet ciężko mi powiedzieć skąd się bierze takie moje wyobrażenie. Najważniejszym jednak jest to, że Dirty Acres też jest materiałem, który dzieli u mnie „stare” CL z tym „nowym”. To co było przed nim biorę połowicznie, bo o ile A Piece of Strange całkiem nieźle mi podchodzi (serio, jest niewiele niżej w mojej hierarchi całego składu), to już dwa pierwsze LP posiadają za dużo momentów, które muszę pomijać.

Ktoś zaraz się zapyta: „dobra, a co po Dirty…?”. Oneirology w ogóle do mnie nie trafiło, chyba nie do końca zrozumiałem przesłanie tej płyty, a i może wzięło się to stąd, że miałem olbrzymie oczekiwania zaraz po wydaniu GENIALNEGO Death is Silent, czyli solowego dzieła Kno. Doprawdy jest to arcymistrzowska produkcja i jak dla mnie jedna z najważniejszych po 2000 roku w całym rapie. Teraz pytanie, co jest lepsze: album sprzed 9 lat czy ta solówka sprzed 6? Nie wiem, ale gdybym miał się znaleźć na bezludnej wyspie i zabrać tylko jeden krążek to brałbym solo białasa, bo jest tam „I Wish I Was Dead”, ale… E tam. Jednak nie. Jadę do Georgii i to bez „Dziwnych Podróży”***.

PS

Swoją drogą 52 numer „Magazynu Hip Hop” w jednej ze swoich recenzji przyznał Dirty Acres dwie gwiazdki na sześć możliwych…

* debiut ATCQ

** a tak naprawdę nie leżę na hamaku na swojej hacjendzie, bo nie mam ani jednego, ani drugiego

*** celowo nie wspomniałem o trzech częściach Strange Journey w tekście, bo… a to jednak tajemnica zawodowa

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *