Bez tak dużej miłości. Love Can Prevail – recenzja

electric wire hustle love can

16422 vs 112683. To nie są kody atomowe prezydenta Francji, więc wiecie co to za liczby? Pewno nie, dlatego spieszę z odpowiedzią. Liczba fanów na fejsie Electric Wire Hustle i Kacpra HTA…

No ale dziś nie o Kacpru, bo nawet nie wiem kto to jest, rzuciłem to porównanie tylko w ramach ciekawostki, ale dobitnie pokazuje w jakim punkcie na portalach społecznościowych jest niszowa muzyka. Szczególnie tak niszowa jak soul. Bardzo smutne, ale prawdziwe. A ten z Nowej Zelandii, od Electric Wire Hustle, zasługuje na znacznie więcej jak Kacper i reszta mu podobnych razem wziętych.

Wielką miłością darzę debiutancki krążek EWH, na którym był obecny jeszcze Myele Manzanza. Tu go nie ma (wspomnę tylko, że w międzyczasie wydał dla BBE średni One), zostali tylko Mara TK i Taay Ninh. Czy nagranie albumu we dwójkę w jakiś sposób wpłynęło na jakość materiału? Nie. To nadal jest stare, dobre Electric Wire Hustle (swoją drogą cudowna nazwa), bez jakichkolwiek słabych punktów. Śliczny nowy soul, ulokowany gdzieś pomiędzy soulquarianowym neosoulem a współczesnym PBR&B. Moja zajawka na nich zaczęła się oczywiście od nieodżałowanego Maceo i sZuLca, którzy niejednokrotnie wspominali o trio z Wellington w swoich tekstach i audycjach, aż w końcu sięgnąłem po ich nagrania. Love Can Prevail utwierdza w przekonaniu, że wybór był słuszny.

Od razu zaznaczam – jest ciut słabiej jak na s/t, ale to być może dlatego, że mam z nim związane cudowne wspomnienia, więc traktuję go w trochę innych kategoriach. Debiut był bardziej uniwersalny, nadawał się do wszystkiego, natomiast Love Can Prevail jest bardziej osobisty i wymaga większego skupienia. Zamierzony, jednorazowy wyskok czy zmiana kierunku na dobre? Ciężko ocenić, ale najważniejsze jest to, żeby nie czekać kolejnych 5 lat na nowy krążek.

Dalej jednak jest to połączenie wszystkich kombinacji soulu, elektroniki, psychodelii, afrobeatu i Bóg wie czego jeszcze. „Blackwater” od razu przywodzi na myśl psychodeliczne soulowe ekscesy z połowy lat 70., „Light Goes A Long Way” spokojnie mogłoby się znaleźć na dowolnej płycie pani Badu, a „To See You Again” przypomina The Roots. Najciekawiej jednak wypadają single, które skutecznie narobiły apetytu przed premierą: „If These Are The Last Days”, który jest znakomitym wprowadzeniem, choć nie tak klimatycznym jak „Waters” na poprzedniku, oraz trochę glasperowe „By & Bye”. A, i nie można zapominać o „Bottom Line”, które w pierwszej chwili kojarzy mi się z… „Pyramid Song” Radiohead. Co prawda, do Yorke’a i reszty ma to się nijak (i nie chodzi tu bynajmniej o poziom), ale pierwsze skojarzenie zostaje już na zawsze.

Czekałem. Ja się nie zawiodłem ani trochę. Ani na rower, ani do seksu, nie nadaje się tak samo jak poprzednik, ale pełnego uroku Love Can Prevail trzeba szukać gdzie indziej. W intymnej, nostalgicznej atmosferze i… na iTunes oraz innych podobnych sklepach z muzyką cyfrową. Nie wiem czy są już fizyki, ale jak się zjawią, to brać trzeba prędko. No bo chyba lasce nie puścisz muzyki z kompa lub pendrive’a, nie?

PS

Radzę sprawdzić też to. Dobre EP nie jest złe.

PS 2

Kacper HTA ma już 112699 fanów. EWH 16425…

8

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

2 komentarze do “Bez tak dużej miłości. Love Can Prevail – recenzja”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *