Delikatnie parafrazując jeden z najbardziej znanych polskich literackich cytatów można złapać się za głowę. Świadomość tego, że taka Ayala ma tylko tylu fanów na swoim fejsie paradoksalnie wcale nie powoduje, że trzeba zastanawiać się nad kondycją polskiego rapu. Po co? Nikomu to nie jest potrzebne.
Ja tam już dawno się do tego przyzwyczaiłem, że najbardziej wartościowe rzeczy w polskim hip-hopie są gdzieś tam w niszy. Niby tak, ale przecież z drugiej strony można porównać np. Perki Pat do Tedego, o ile cofniemy się w czasie. I co? I nic, bo to zły przykład – jedno i drugie znakomite. Szukać czegoś na siłę? Nie, nie ma sensu, powtórzę.
Nieważne.
Powiem wam coś, coś wam powiem. W Polsce są tylko trzy labele, na których mogę polegać zawsze (może niedługo dojdzie czwarty, bo Astigmatic Records całkiem nieźle sobie poczyna). W przypadku GAD Records odpowiednia selekcja w moim przypadku jest kluczowa i zawsze okazuje się słuszna. Tego, co mnie kompletnie nie interesuje (lub w marginalnym stopniu), po prostu nie tykam. Nie przyjmuję nawet zleceń na teksty. Doceniam, ale po co mi to? Okej, a Transatlantyk? Zambon nigdy w sumie mnie nie zawiódł, nie przypominam sobie. Zostali jeszcze oni. Oni, proszę państwa, wydają nieprawdopodobne rzeczy.
To już jest taka prawdziwie hip-hopowa miłość. Pomijam już to, że całkiem niedawno zostałem obdarowany przez Queen Size Records bardzo fajną paczką, w której to znalazło się miejsce na kilka winyli, kompakty, odzież i coś tam jeszcze. Lubię i cenię ich od samego początku, nie mieli dla mnie chybionego strzału (ANI JEDNEGO), a i powiem, że w 2016 roku jeden ich album pasował mi „tylko” bardzo. Były to Liście. Pozostałe to już zupełnie coś innego. Jakieś stratosferyczne doświadczenie obcowanie z niebywałymi jak na polski rynek rzeczami.
Ucieczka z Kolonii i Astrophase.
Nie wiem czy ktoś zauważył, ale ostatnie tygodnie w QSR to „walka” starego z nowym. Starego, które zostało zrobione na nowo (ze znakomitym efektem), i nowego zrobionego na stare z… być może jeszcze lepszym skutkiem. Weterani Roszja i Magiera kontra „młodzi” Zone i Pers. Uznani na scenie w opozycji do tych, którzy być może za jakiś czas będą na ich miejscu. Astrophase dowodzi, że mają na to olbrzymie szanse.
Brytyjski rap ma to do siebie, że ciężko go polubić, ale jak już się wsiąknie to leci się na maksa. Też tak miałem i ten specyficzny akcent kompletnie mi nie przeszkadza, ba, wolę go od tego z USA vide Hawk House, Ghostpoet itd. Jak widocznie Ayali również, skoro odważyli się zaprosić M9-a, autora jednego z największych klasyków ostatnich lat, czyli Magna Carta z 2012 roku. „Earth”, przypominające najlepsze lata Lewisa Parkera, to tylko wstęp do o wiele ciekawszych rzeczy, a musicie wiedzieć, że dzieje się tutaj bardzo dużo.
Zacznę od tego, że oprócz gospodarzy prym wiodą dwie postacie. Jedną zostawię na sam koniec, bo zasługuje na osobny akapit, ale warto też skupić się na Beacie Romanowskiej, czyli Romie. Jest u nas dużo wokalistek, które potrafią śpiewać, ale raptem garstka z nich potrafiłaby się odnaleźć w tym, co robi duet Ayala. Jej się udało i to z nawiązką w każdym numerze, w którym się pojawia, a że są aż trzy to…
Udało się też innym. MŁD i Kedyf gdzie się nie pojawią są gwarancją jakości, Melanin 9 to klasa sama w sobie, a Slime jest moim ulubionym polskim DJ-em od lat. Tylko widzicie, kochani. Oni wszystkie swoje atuty wyciągnęli dzięki producentom, podobnie jak świetni Malev i Litost. To oni tutaj rozdają karty i mają 15 asów, którymi biją rywali.
Rozmawiałem kiedyś z kumplem, który przekonywał mnie, że Pers, Zone i Spear-Oh będą jeszcze kiedyś najlepsi w swojej kategorii. Nie twierdzę, że nie, tym bardziej że ten ostatni ujął mnie dwa razy ostatnio ze beattape’ami, a Astrophase dało konkretny powód, żeby kumplowi uwierzyć. I uwierzyłem.
Osobiście trochę rzygam latami 90., bo mi się najzwyczajniej w świecie przejadło i jeśli już wracam to do niewielu rzeczy. Współczesne rzeczy robione na tamtą modłę też rzadko do mnie trafiają, ale „czasami zdarzają się wiersze”. Tutaj jest trochę inaczej, bo o ile tamte brudne brzmienie dominuje to jednak współczesnych naleciałości jest wystarczająco dużo, żeby się nie zanudzić na śmierć casus „Mora Lisa” i pewien numer, o którym wspomnę w osobnym akapicie.
Słabsze momenty? Raczej nie występują, ale Peti, Otsochodzi, Leh i Szopeen mnie nie porwali. Dla mnie – nic specjalnego, co nie oznacza, że jest to złe, ale jeśli w pamięć zapada mi najbardziej wysamplowane darcie Redmana (w przypadku numeru tego pierwszego – „007”) to znaczy, że coś jest nie teges. Solidność i tak nie przeszkadza, bo…
Właśnie. Pozwolę sobie napisać trzy pojedyncze akapity.
Gigi Masin „Clouds”.
Friendzone „Chuch”.
Ayala & Surkim „Kowalski”.
Znasz pierwsze – masz u mnie piwo.
Znasz drugie – nie masz piwa. Jeśli interesujesz się rapem, to nie mogłeś pominąć w ostatnich latach Main Attrakionz.
Znasz trzecie – nie wiem. Jak znasz – masz, jak nie – masz szansę poznać prawdziwe arcydzieło.
Przechodząc do meritum, idąc jak po sznurku z tymi trzema numerami, podsumuję całość najlepszym polskim hip-hopowym kawałkiem AD 2016. Trio Surkim – Zone – Pers ze swoim „Kowalskim” stworzyło numer, który na luzie ląduje w mojej osobistej topce 10 najfajniejszych numerów minionego roku. Z wszystkich gatunków, a to już jest totalny wyczyn w moim przypadku.
Pamiętam jak kilka dni temu Zone z Persem zadali pytanie czy mają zasiadać do części drugiej. Patrzę w komentarze, a tam same pozytywne odpowiedzi. Czekają wszyscy. Może jest ich niewielu w porównaniu do kolesi z mainstreamu, ale przynajmniej czekają. Wiernie. Moje zdanie? Też czekam, ale nie wiem czy chciałbym dostać coś nowego od nich w miarę szybko. To co zaoferowało mi Astrophase wystarcza mi w zupełności. Mogę poczekać na luzie jeszcze rok czy dwa. W międzyczasie będzie nowy Metro, który nie zawiedzie, od razu wam mówię. Będzie Graf, który zawsze trzyma poziom. Będzie jeszcze… Dobra, ciii.
Dobra, to jaka jest ta Ayala? Taka, jak reszta płyt Queen Size Records. Znakomita, która dowodzi jednej zajebiście ważnej rzeczy. Dawno nikt w Polsce tak udanie nie połączył starego z nowym. A im się udało i wyszło jeszcze lepiej jak na ostatniej Fonotece. Niesłychane.
8 (a dla niektórych nawet 9)
PS
Widzicie to, co jest powyżej? Takie oto prezenty sprawili mi panowie z QSR. Było trochę tego towaru, a część już posiadałem. Otrzymałem też dwa winyle Ayali i jeden z nich do kogoś powędruje, no chyba że będziecie na maksa słabi to sprzedam za jakiś czas za grube pieniądze. Postarajcie się, bo warto. Co trzeba zrobić?
Spójrzcie dokładnie na zdjęcie. Napiszcie mi w mailu co chcielibyście otrzymać oprócz Astrophase i znajdźcie dowolną koneksję pomiędzy Ayalą i wybraną przez siebie płytą. Ciężko cokolwiek znaleźć? Wymyślcie coś i ściemniajcie.
Osoba, która odpowie najbardziej kreatywnie otrzyma winyl. Macie czas do niedzieli 15 stycznia. Jak będzie kilka ciekawych odpowiedzi to kupię (tak, kupię) kody na Bandcamp i rozdam te małe arcydzieło kilku szczęśliwcom.
PS 2
Tak w totalnym bonusie, bo nie wiem, ale UFAM. Podobno warto sprawdzić beattape Zone’a Duality. Nie wiem, nie słyszałem, ale zaufani mówią, że bardzo fajne. Aha, Misztal to wydał to na kasecie.
PS 3
Ej, dobra, ale okładka to ni chuja mi się nie podoba.
Jeden komentarz do “A ich imię brzmi 275. Astrophase – recenzja plus konkurs”