The dig #1: „Digable Planets z 4 żywymi muzykami”

Co ja mam powiedzieć/napisać? Stara płyta, ale jaka zajebista! Szkoda tylko, że tak mało znana, mimo tego, że stoi za nią koleś, który był głównym architektem sukcesów jednych z najlepszych hip-hopowych płyt ever. Zaintrygowani? Pewno tak, bo jak już wspomniałem – to jest tak mało znane, że nawet najwięksi konserwatyści i puryści mogą tego nie kojarzyć.

Może na początek oddam głos komuś innemu…

Druh Sławek:

Pisząc to – słucham, słucham, i po prostu nie mogę uwierzyć, że tak długo zwlekałem z kupnem tej płyty! A przecież wiedziałem, że to Ishmael „Cherrywine” Butler aka Butterfly z grupy Digable Planets…
Grupa Cherrywine to w największym uproszczeniu – Digable Planets z 4 żywymi muzykami @ 2003. Bez Ladybug i Doodlebug’a, bez sampli – ale wciąż z tym znanym z Digable Planets klimatem. Krótko mówiąc – baaardzo dobra płyta (nawiasem mówiąc, o ile wiem wydana tylko na CD).

I po tych słowach w zasadzie mogę kończyć ten wpis, ale jednak dorzucę coś od siebie.

Ostatnio jak byłem w domu (no bo tam zostawiłem 99,9999999999% swoich płyt) to sięgnąłem po ten album przypadkowo, bo szukałem zupełnie czegoś innego. Nie wracam do niego za często, ale jeśli już to robię to wiem, że wrażenia zostaną jeszcze ze mną dość długo. Nie inaczej było kilka dni temu: nadal to imponuje, mimo 14 lat na karku. Nie wiem czemu, ale płyty z rapem bardzo mocno się starzeją (chyba że tylko ja odnoszę takie wrażenie), a Bright Black należy do tej nielicznej grupy, której nic nie grozi. Podobnie jak dziełom Digable Planets.

Tekstowo jest zupełnie inaczej, nie ma aż tyle luzu (i nie to, żeby tego było od groma w nagraniach z Ladubug Meccą i tym drugim, no, jak mu tam? Aaa, z Doodlebugiem). Tutaj przede wszystkim imponuje specyficzne brzmienie. Butterfly (rap, gitara i cała produkcja) w cwany sposób idealnie trafił pomiędzy dokonania macierzystej grupy a obecnego Shabazz Palaces („Anchorman Blues” i „Girlcrazy (My Cream Gets it Done)”). Stare i nowe, czyli… gorsze od wielkiego pierwszego i lepsze od świetnego drugiego.

Początek w „What Am Talking” może jeszcze trochę trąca, ale potem dzieją się już cudowne rzeczy. Kupujcie obowiązkowo, bo nówki można jeszcze znaleźć za 3-4 euro i nie dajcie się nabrać na quasi erotykę wylewająca się z coveru.

PS

Tak, wydana tylko na CD, w dodatku niezbyt specjalnie.

PS 2

Inauguruję przy okazji nowy nieregularny na maksa cykl. Nazwę pożyczyłem od People Under the Stairs, a będę w nim wspominał mało znane płyty, epki, single itd. Ooo.

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *