Tego dnia #4: 13 października

Nie ma się co oszukiwać, ale o wiele ciekawsze rzeczy będą miały swoje urodziny za kilka dni i poświęcę temu osobny wpis, bo jakżeby inaczej? Dzisiaj postanowiłem przypomnieć krótko jeden album, który może i nie jest najlepszy, ale znajduje się w gronie tych niesłusznie zapomnianych. A podobno to piękna rzecz wg samego autora… Heh.

Tylko dwie pozycje, ale dwie na swój sposób wyjątkowe. Pierwsza, która na dobrą sprawę nie wiadomo co robiła (lol) i w żaden sposób nie wpłynęła na karierę rapera, druga która była taka sama jak wcześniejsze płyty i cały czas znakomita. No może miała więcej funku niż Pan Kleks. I disco.

PUTSowe Carried Away jest dobre, momentami bardzo dobre i trochę szkoda by było tego nie znać, tym bardziej że są to People Under the Stairs – jedni z najbardziej sympatycznych nudziarzy i pozytywnych malkontentów na tej planecie. Ich się nie da nie lubić, pisałem o tym kiedyś tutaj. Dziw mnie bierze, że od premiery tej płyty mija już 7 lat w co ciężko jest mi uwierzyć, bo odnoszę wrażenie, jakby w sklepach pojawiła się kilka dni temu.

Fantastyczny feeling wylewający się z głośników, może tylko jeden debilny numer na pokładzie, który wcale nie psuje odbioru całości, jest i tak niczym w porównaniu do tego, co zaprezentował Murray na swoim trzecim LP. Tam dopiero był fantastyczny feeling i może nie tak zajebisty jak na dwóch wcześniejszych produkcjach, to jednak cały czas imponował.

Nie oszukujmy się, ale Enigma to to nie jest, a do The Most Beautifullest Thing in This World (skumajcie tę wojenkę fanów co jest lepsze: debiut czy następca? U mnie ta pierwsza właśnie przez to – jeden z najlepszych numerów w historii rapu) nawet się nie zbliża, ale prawdę mówiąc to It’s a Beautiful Thing jest cały czas dobrą płytą i być może OSTATNIĄ dobrą solówką z obozu Def Squadu z czasów, kiedy to jeszcze nagrywali w bardziej klasycznym stylu. Sorry Reggie, ale po 1996 roku to raczej miewałeś pojedyncze strzały, a nie całe płyty, tak samo jak Sermon, który po 1995 roku tylko raz się zbliżył do granic słuchalności całej solowej płyty na wysokości Chilltown, New York. A tutaj?

Znowu Erick prawie w całości odpowiadał za beaty, które były utrzymane w jego ówczesnym stylu, który ewoluował (czy na pewno na lepsze?) po kompilacyjnej Insomnii i Muddy Waters, ale bohaterem to on nie jest. Ten tytuł należy się oczywiście Keithowi, który… jest chyba jednym z najbardziej zmarnowanych talentów w historii tej muzyki, i mimo że tutaj jest dużo ponad ówczesną średnią („Radio”!!!) to jednak słabiej jak na dwóch pierwszych produkcjach. Szkoooda.

Ostatnia dobra płyta tego faceta, więc wypada docenić chociażby tylko przez to.

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *