Same sztosy? Oj nie… Ludzie Sztosy – recenzja

dwa sławy ludzie sztosy

Nie no. Mamy początek roku, a już młodzież w okresie gimnazjalno-wczesnolicealnym prorokuje, że mamy płytę roku. A nawet nie prorokuje, tylko ona to wie. Pytanie: po co taka „młodzież” tego słucha?

Odpuśćmy dywagacje tego typu, bo na to jest zdecydowanie za wcześnie, a jeśli ktoś chce już znać moje zdanie na temat Ludzi Sztosów, to niech wie, że jest to dobra płyta. Nawet bardzo… w pewnych momentach. #whatafeeling

Nie dołączyłem do grona ludzi, którzy bardzo mocno spuszczają się nad poziomem pierwszego drugiego legalnego wydawnictwa dwóch sympatycznych kolesi z Łodzi. Owszem, Rado Radosny i Astek mogą dumnie nosić miano zgodne z tytułem swojego LP, bo ich umiejętności, zmysł obserwacji, poczucie humoru itd. są grubo ponad polską normę, a ta, umówmy się, nie jest najwyższa. Niemniej są tutaj absolutnymi gwiazdami, prawdziwymi sztosami, którzy w 15 kawałkach prawdopodobnie zjedli cały polski rap na przestrzeni kilku ostatnich lat. #mistrzowie

I propsom dla tej dwójki z moje strony nie ma tak naprawdę końca, mimo że kilka sucharów da się wyłapać (jak ten z Kazimierzem Deyną gwoli ścisłości), które zaraz są zastąpione czymś, co nie pozwala o sobie długo zapomnieć. Łodzianie tekstowo wyprzedzili konkurencję, a w zasadzie odsadzili, o kilka długości i będzie ciężko komukolwiek ich w najbliższym czasie dogonić. Weterani niech już płaczą, niech krzyczą, że to nie hip-hop, niech się schowają. Nadeszło nowe, lepsze i kto wie, czy za kilka lat nie będziemy stawiali Astka i Radosnego w rodzimym hall of fame. Tylko jest jeden mały szczegół i skaza na tym wszystkim… #coonznowupierdoli

Albo ja mam za wysokie wymagania, albo za dużo już słyszałem, albo się nie znam. Nie wiem już sam, ale taki rap zasługuje na o wiele lepszą warstwę muzyczną. Kopiowanie Ameryki jest fajne, ale w przeciwieństwie do dźwięków rodem z brytyjskich slumsów i ciemnych ulic #londyn, nie zawsze się u nas udaje. Nie inaczej jest tym razem, bo o ile szanuję warsztat Dulewicza i jego wszechstronność, to sorry, ale jestem na nie. Nie jest to najlepsze, brzmi to jak strony C albo i nawet D jakiegoś przeciętnego producenta ze Stanów. Zero jakiejkolwiek podjarki, muzyka często irytuje, ale równie często jest bezpłciowa i nie przykuwa uwagi. Po prostu jest. #niestaje

Nie zrozumcie mnie źle, bo są niezłe momenty w produkcji, jak dla przykładu zajebiste przejście w „Hate-Watching”, patenty w „SMGŁSK” czy typowe cukierkowe brzmienie Westa ze swojego środkowego okresu w „O Sportowcu, Któremu Nie Wyszło”, za które odpowiada młodszy z Dulewiczów – DJ Flip (rocznik 1998, mój pierwszy mundial, Pegasus, rosnące zainteresowanie cyckami i te sprawy). To są tylko chwile, tylko momenty, bo całościowo nie ma szału. Jest bardzo przeciętnie, ale teraz rodzi się pytanie: pod jakie beaty mieliby nagrywać i który Polak miałby je dostarczyć? Flip zapewne pięknie się rozwinie, bardzo mocno trzymam kciuki, ale tata – Marek – osiągnął już prawdopodobnie swój szczyt, i to nie w tej konwencji, do której przyzwyczajał przez lata. #imustimprovemyskillseveryday

Witamy klasyka? Nie wiem. Mam mieszane uczucia co do tego pytania, ale gdybym miał teraz postawić się w jakiejś sytuacji w 2030 roku i wspomnieć jedną polską rapową płytę sprzed 15 lat, to jest wielka szansa na to, że będą to Ludzie Sztosy. Mimo swoich wad, już w pewien kanon się wpisali, a to już coś. Nie przedłużając i parafrazując chłopaków, sorry ale beki nie będzie, to gospodarze zasługują na 11 (w dziesięciostopniowej skali, co za ewenement), cała reszta na 5, może 6. Z matematyki byłem słaby #omatematykuktóremuniewyszło, więc wychodzi mi jakaś ósemeczka. #takjest #sztos #elo #kochamwas #fliptrzymamkciuki #bezbeknamieście

8

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

8 komentarzy do “Same sztosy? Oj nie… Ludzie Sztosy – recenzja”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *