Open’er 2016: jak było?

opener 2016

Tydzień temu zakończył się Open’er. Ode mnie kilka pytań, kilka odpowiedzi i przede wszystkim jeden znaczący i istotny powód, dla którego NIE WARTO jechać za rok do Gdyni na ten festiwal.

No właśnie, zasadnicze pytanie: czy warto na niego jechać ponownie? Oczywiście, że nie, ale tylko pod jednym warunkiem: jeśli nie chcesz się dobrze bawić. Masz siedzieć w domu, nic nie robić, zamulać się i pić wątpliwej jakości trunki (jednak i tak zapewne o niebo lepsze jak te na festiwalu) to droga wolna. Your choice. Ja się wybawiłem i podobnie jak trzy late temu nie żałuję, że wybrałem się do Gdyni, chociaż idealnie nie było. Jak więc wyglądał festiwal moim okiem?

Najlepszy koncert?

Dla mnie zdecydowanym numerem jeden jest Grimes. W dalszej kolejności Caribou i Vince Staples. Jeszcze dalej LCD Soundsystem, Tame Impala, Mac DeMarco, Foals (o dziwo). Kurt Vile też był dobry.

Najlepszy niewidziany koncert?

Do tej pory płaczę, że nie chciało mi się iść na Wodeckiego. Skeptę może i przeboleję (bo na Maca Millera i tak bym nie poszedł), ale pana Zbigniewa nie.

Najlepsze widziane kilka minut występu?

Pharrell. Już nie pamiętam dlaczego nie byłem na całym show, ale te kilka minut było naprawdę dobre i w pewnym momencie zacząłem nawet żałować, że nie widziałem całości.

Najgorszy koncert?

Nie wiem, nie było jakiejś wyjątkowej padaki, ale trochę więcej spodziewałem się po M83. Z drugiej strony nie widziałem całego występu, więc pas.

Najlepszy set?

Proste, że Hirek Wrona i jego fuzja oldschoolowego rapu z Princem, Bowiem i kilkoma innymi postaciami. Zajebiste, naprawdę.

Czy żałuję, że nie widziałem Wiza Khalify?

Nigga, please. Z rapu wystarczył mi bardzo dobry występ Staplesa, który był jednym z ciekawszych live’ów hip-hopowych, które dane było mi zobaczyć w ostatnich latach.

Tak, a polski rap?! Rasmentalism i Otsochodzi?!

Trochę mniej „please”, a poza tym już widziałem. Ciśnienia na polskich raperów (poza kilkoma wyjątkami, które z reguły i tak już nie nagrywają) nie mam nigdy. Zobaczę na Polish Hip-Hop Festival, a jak nie to… trudno. Niemniej za tegoroczne płyty ci pierwsi mają dużą i twardą rózgę, drugi dostaje ode mnie propsa.

Poziom wyjebania na Kygo i inne wynalazki?

10/10.

Najlepszy kawałek usłyszany na żywo?

„Realiti” Grimes i „Summertime” Vince’a, z których ten pierwszy jest moim osobistym hymnem Open’era 2016. Nie spodziewałem się, że Grimes aż tak POWALI mnie na kolana swoim koncertem. W szoku, serio.

Wianki?

Spoko, dobra rzecz. Zawsze lubiłem to u kobiet, a tutaj było tego natężenie ze względu na Florence and the Machine. Duży plus za ozdobę.

Strefa Marlboro?

Dobrze było. Zadowolony typ, bardzo.

Jakość piwa?

Jak zwykle do niczego, ale tego można było się spodziewać. Dwa plusy: namiot Żywca, bo to taka „odskocznia” tam na miejscu, a drugi to taki, że w ogóle ono było.

Jakość jedzenia?

Bez szału. Na każdym festiwalu jest tak samo. Zjeść, zapomnieć, iść się bawić.

Muzea, kina itd.?

Kina, teatry nie były i nie są dla mnie, także celowo odpuściłem. Szkoda było mi czasu, ale w sumie to mogłem iść na spotkanie z Hugo-Baderem. Ale, ale! Genialna była wystawa „140 Uderzeń Na Minutę”, dzięki której dowiedziałem się trochę więcej o polskim rave i techno.

Silent disco?

Fajne, nie powiem, ale nie polecam wybierać się na trzeźwo.

Najbardziej denerwująca rzecz?

Jarek. Nieśmieszne to w ogóle.

Coś do dodania?

Drogo, ale warto. Aha, udała im się też aplikacja na smartfony.

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Jeden komentarz do “Open’er 2016: jak było?”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *