O wyższości Jezusa

KANYE_WEST

Nie, nie, nie podejmuję się tematu religii, bo nie ma w tym sensu. Skupię się na trochę innych rzeczach, dwóch, które w ostatnich dniach zajęły mi sporą ilość wolnego czasu.

Ten kto śledzi goodkidowy profil na Facebooku i Instagramie, ten wie, że można było w bardzo dobrej cenie złapać Yeezusa, o którym pisałem już kiedyś tutaj. Nie wiem czemu płyta w wersji namacalnej dotarła do mnie dopiero teraz (i to przy tak znakomitej promocji jaką była cena 22 zł), ale zawsze też coś stawało na drodze, żeby kupić ten album i mieć pełną dyskografię Westa. W końcu się udało, tylko szkoda że tak późno.

Dobra, Yeezus mi się podoba. Powiedziałbym, że nawet bardzo. I właśnie to ostatnie dni zadecydowały ostatecznie o tym, że jest to moja ulubiona płyta w katalogu najbardziej przerośniętego ego na amerykańskiej scenie. Zanim u nas raperzy zaczęli chodzić w sukienkach, to Kanye stwierdził, że to już niemodne. Cały on.

Patrząc z perspektywy czasu, to w mojej ocenie płytoteka partnera Kim prezentuje się w sposób następujący. Po kolei. The College Dropout z 2004 roku był bardzo fajny na premierę, kilka lat po niej, ale teraz za bardzo nie mogę tego słuchać. Nie wiem, może przejadły mi się te wszystkie soulfulowe dźwięki? Jest tam oczywiście kilka sztosów, takich jak „Jesus Walks” (ze znakomitym tekstem Rhymefesta) czy „Spaceship”, ale na dłuższą metę słuchanie tego jest dla mnie męczarnią. Sorry, nie te czasy, ale wydany już rok później Late Registration czy Graduation z 2007 roku to takie moje perełki z tamtego okresu, do których uwielbiam wracać. W zasadzie bezbłędne, i nawet mi jest się ciężko do czegokolwiek przyczepić. Trylogia szkolna ma jednak swój urok i warto ją znać. Mieć również.

Osobnym rozdziałem jest 808s & Heartbreak, który uznanie zyskał po czasie, ale… nie w moich oczach i uszach. Cały czas mnie razi i na półce figuruje tylko dlatego, że chciałem to mieć. Nie wracam, nie mam zamiaru, nie mam po co, ale kto wie czy ten album nie jest najważniejszym punktem odniesienia do dalszych losów kariery pana chodzącego w najdroższych garniturach i sukienkach (niemodnych już, przypominam).

To był jeden wielki eksperyment, który odcisnął bardzo duże piętno na kolejnych produkcjach tego buca. Eksperyment, który pokazał niesłychaną odwagę. Taki też, który udowodnił, że w przeciwieństwie do T-Paina, można używać przyzwoicie auto-tune’a. Spowodował też odejście od znanej stylistyki na szersze wody, co pokazał na kolejnym, pięknym, ale chyba trochę przereklamowanym, My Beautiful Dark Twisted Fantasy.

Milionowa produkcja, największe gwiazdy, spokój, harmonia jak u Beach Boysów, wkurwienie, rozterki miłosne, przechwałki, oprawa graficzna, specyficzne klipy, 10.0 na Pitchforku itd. Tam było wszystko i rzeczywiście w 2010 roku mogło to imponować, ale teraz nie jest już niczym nadzwyczajnym. Też wtedy dawałem maksymalne oceny, teraz musiałbym je obniżyć zapewne o jeden punkcik, żeby być sprawiedliwym w stosunku do…

Najlepszej solowej rzeczy jaką wydał, czyli Yeezusa z zeszłego roku. Tak, dobrze czytacie. Po kilkunastu obcowaniach na spokojnie uważam, że jest to najlepsza solowa rzecz, jaką wydał (niech będzie) Black Skinhead. Dlaczego? A więc:

  1. Chaos. Taki, który utwierdza w przekonaniu, że może być zaplanowany, bo…
  2. Harmonia. Która powinna się wykluczać z punktem pierwszym, ale odnoszę wrażenie, że KAŻDY wie co tutaj ma robić, robi to bardzo dobrze, w swoim stylu i wychodzą z tego takie kwiatki.
  3. Coś innego. Owszem, podobnych płyt było sporo wcześniej, ale żadna z nich nie była na samym szczycie głównego hip-hopowego nurtu. Brzmienia rodem z wcześniejszych płyt owszem (wyjąwszy 808’s Heartbreak, bo to zupełnie odosobniony przypadek).
  4. Brzmienie. W końcu nie dopieszczone na cacy, ale również pokazujące potęgę tego, który starał się nad nim zapanować.
  5. Odniesienia do każdej wcześniejszej produkcji. Każdy kawałek w minimalnym stopniu posiada coś z poprzedników. Wyjątkiem jest „Bound 2”, który spokojnie mógłby się ukazać między 2004 a 2007 rokiem, na którymś z albumów ze szkolnej trylogii.
  6. Klimat. Przećpane dyskoteki w Chicago i Detroit robią jednak swoje.
  7. Cała reszta. Bo siadła mi niesamowicie.

Będę bronił tej pozycji, co już napisałem na fanpage’u. Ja nie mam się do czego przyczepić i nie każdy ma Boga jako gościa na własnej płycie. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało.

Zdjęcie/photo: shhscribbles via deviantart.com CC

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Jeden komentarz do “O wyższości Jezusa”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *