O co tyle krzyku? The Life of Pablo – recenzja

Z rapem jest jak z piłką nożną – nazwiska nie grają. Nie wiem jak jest do końca tutaj, ale chyba Kanye na kapitana się już nie nadaje albo naoglądał się za dużo naszej Ekstraklasy. Ilość niecelnych zagrań i wszechobecny chaos są na porządku dziennym, ale jeśli był taki zamysł, który ostatecznie zakończył się piękną bramką to… gratuluję geniuszu.

Jedynym albumem Westa, którego nie mogę zrozumieć w jakikolwiek sposób jest 808s & Heartbreak. Ten jeden, który zostaje mi w jakiś tam sposób obojętny, ale wcale nie jest tym najbardziej problematycznym, ponieważ tutaj palmę pierwszeństwa dzierży najnowszy The Life of Pablo, którego nie mogę zrozumieć do tej pory. Pod każdym względem, a już najbardziej pod tym najważniejszym – muzycznym.

I miss the old Kanye, straight from the 'Go Kanye

Emocje po premierze już opadły, więc można na chłodno powiedzieć coś więcej. Okazuje się, że najwięcej pisać można o całej otoczce, która zapanowała wokół Westa i spółki. Awangardą bije już od samej okładki, która jest… po prostu świetna. Nie tylko ona jest szczytem hipsteriady, bo za takową można też przecież uznać kosztujące Maybacha w full opcji i waciki wydarzenie w Madison Square Garden czy przepychanie się z Taylor Swift.

I hate the new Kanye, the bad mood Kanye

Można by było wymieniać jeszcze bardzo dużo, ale najważniejsza zawsze zostanie sama muzyka, a ta potrafi momentami porwać. Momentami, ale za to takimi, które są jednymi z najlepszych w karierze Westa, bo przecież „Real Friends” czy „Wolves” są jego absolutnymi szczytami. Niewiele słabiej wypada też „No More Parties in L.A.”, które wcale nie jest zajebiste tylko dlatego, że pojawia się tam K-Dot z niezłą zwrotką. Na pierwszy plan wysuwa się robota Madliba, czyli postaci, która tylko z pozoru nie pasuje w żaden sposób do stylistyki tu obecnej. Z pozoru…

I miss the sweet Kanye, chop up the beats Kanye

Tak samo jak od lat chaotyczny w swoich poczynaniach jest Otis Jackson Jr., to tak samo jest z The Life of Pablo. Nic tu się nie trzyma kupy i mamy swoiste deja vu sprzed trzech lat. Poprzednik mi jednak imponował na każdej płaszczyźnie: od inspiracji tam zebranych aż po same wykonanie. Za nic, powtórzę – ZA NIC, się nie zgodzę że była to słaba produkcja. Tutaj natomiast jest zbyt dużo momentów, które są dla mnie nijakie. Typowy przerost formy nad treścią, ale… w sferze rapu to dalej stary dobry Kanye z odpowiednio dobranymi współpracownikami oraz produkcjami, które są rozwinięciem formy wielkiego poprzednika.

And now I look and look around and there’s so many Kanyes

I tak samo jak kocham Yeezusa czy dwie pierwsze płyty, tak ciągle mam problem z TLOP. Mija prawie miesiąc od premiery i do tej pory nie do końca wiem co o tym sądzić. Być może najlepiej będzie jak z pomocą przyjdzie mi zwykła playlista Tidala i po odpowiedniej selekcji zrobię sobie z tego naprawdę zajebistą epkę, bo przy całości ilość wkurwienia spowodowanego znużeniem jest raptem niewiele mniejsza od rzucania wybujałych fraz z „I love Kanye”. Nuda też może być piękna, ale o wiele częściej po prostu wkurwia.

That’s all it was Kanye, we still love Kanye

6

 

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Jeden komentarz do “O co tyle krzyku? The Life of Pablo – recenzja”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *