Kwaśny jazz. Będzie Dobrze – recenzja

eskaubei

Miało być dzisiaj o Gangu Albanii, ewentualnie o pewnym ciekawym projekcie house’owym, ale jeszcze nie ochłonąłem. Ani po jednym, ani po drugim. Wybór padł na Będzie Dobrze Eskaubeia i kwartetu Tomka Nowaka. Chyba nie jest to dziełem przypadku, skoro dzisiaj obchodzimy międzynarodowy dzień jazzu, co?

To nie jest hip-hop. Wbijcie sobie do głów, że nazywanie Będzie Dobrze albumem hip-hopowym mija się kompletnie z celem. To jest acid jazz. W swojej najpiękniejszej postaci, być może najlepszej jaka została stworzona na polskiej ziemi. A już na pewno najbardziej ambitnej i jednocześnie pominiętej.

Nie ma się co oszukiwać – ten album poznają tylko nieliczni i każdy, dosłownie każdy, jego słuchacz będzie na wagę złota. Z tą różnicą, że w przeciwieństwie do zwykłych płyt, nie będzie tutaj przypadkowych osób. Trafi ona tylko do tych, którzy chcieli, żeby do nich trafiła. I nawet się cieszę, że jestem w tym gronie i stało się to w miarę szybko, bo zapewne pamiętacie moje psioczenie na temat ceny płyty. Udało mi się ją kupić w ludzkiej cenie kilka dni temu, więc na spokojnie mogłem się osłuchać i wyrobić sobie konkretne zdanie. A potem znowu do niej wrócić. Znowu się cieszyć, ale też znowu się denerwować.

Zacznijmy od podstaw. Porównywanie dzieła Eskaubeia i spółki z albumami Rootsów jest zupełnie nie na miejscu. Nie mówię już o porównaniach z A Tribe Called Quest czy z Gang Starrem (!) lub De La Soul (!!), bo to jest dokładnie tym samym, co zestawianie wspomnianego już przeze mnie Gangu Albanii z np. Purple Haze czy American Gangster. I u Popka, i Cam’rona z Jayem w głównej mierze chodzi o „wygrywanie życia”, ale wiecie zapewne, że na tym podobieństwa się kończą. Ma się to tak samo jak stawianie znaku równości przy Będzie Dobrze i Rootsach jako zespole. Podstawowy błąd. Jedyne echa Questlove’a i spółki, które wyraźnie słychać, to te z ich albumów z 1993 i 1995 roku, odpowiednio Organix i Do You Want More?!!!??! Za cholerę przecież nie można tego zestawić w jednym rzędzie z pozostałymi, zwłaszcza z moim ulubionym The Tipping Point, z racji kompletnie innego brzmienia.

Kolejne porównania, tym razem z polskimi rzeczami, też nie są do końca na miejscu. Jazz w Wolnych Chwilach to cudowna płyta, być może absolutny polski top, ale sample nie są równe graniu na żywo. Tak samo jak i reszta „szlagierów” z jazzowym natarciem. Musiałem wyrzucić z siebie kilka rzeczy, trochę nawet odbiegając od kolegów po fachu, no ale po swojemu postaram się odpowiedzieć na pytanie: czym do cholery jest ten projekt?

Nie przypominam sobie w ostatnich latach takiego wydarzenia w rodzimym hip-hopie. Zbiórka pieniędzy na nagranie, zebranie świetnej ekipy, niszowego, ale cenionego wydawcy i… No właśnie. Co teraz? Pozostaje tylko słuchać? Tak, tym bardziej, że ekipa muzyków wie co ma robić. Dla mnie Eskaubei już od dawna jest jednym z nielicznych polskich raperów, którzy wiedzą „o co chodzi”*. Nie można mu odmówić zajawki, dość dużej ilości celnych wersów czy nawet sposobu poruszania się po beacie. I nie przeszkadza to, że wcale nie jest to pierwsza liga rapu (aczkolwiek taki „Wywiad” z solowej płyty Blefa jest jednym z większych osiągnięć na polskiej scenie w ogóle) albo barwa głosu może na dłuższą metę odrzucać. Zna się na tym co robi, wie jak to robić, ale mistrzem w tym fachu nie jest. Jest solidnym wyrobnikiem, co już niejednokrotnie udowadniał**, ale tutaj tylko to spotęgował i być może zaprezentował swoją szczytową formę. I wielkie brawa za to, że nawet nie próbuje z tym walczyć, tylko robi to, co lubi. Dzięki temu trafia do mnie jego autentyczność, a zarazem on sam.

Cała ta jego zajawka na nagrywanie rapu została uskuteczniona właśnie na tym dziele z kwartetem muzyków. Bardzo dobrych muzyków. Bo o ile wcześniej miałbym problem powiedzieć coś więcej o nich, to dzięki temu wydawnictwu postarałem się zagłębić bardziej w ich biografie i twórczość. I tak, to jest to. To, co lubię odkrywać w muzyce, i to czego w niej szukam na co dzień. Źródło tego, co przynosi mi radość w obcowaniu z nią, i nie ma tu znaczenia jaki gatunek jest uskuteczniany. Liczy się tylko to, co panuje w relacji muzyk – słuchacz. A każdy z nich, czyli Tomek Nowak, Kuba Płużek (tak, rhodesy to mój ulubiony instrument wykorzystywany w organicznym hip-hopie), Alan Wykpisz i Filip Mozul sprawił, że ta relacja nie była tylko zwykłym zapisem ponad godzinnej podróży do jakiejś brooklyńskiej knajpy. Był to seans z papierosem, mocnym alkoholem w odpowiedniej ilości i skupieniem nad tym, co chcą mi przekazać wraz z raperem. Dodatkowo swoje dorzucił wielbiony przeze mnie Mr Krime i w tym momencie jestem kupiony. Siedząc, pijąc i paląc znikam na ponad godzinę i wiem, że taki był pierwotny zamysł twórców.

Dokładnie takie same odczucia miałem słuchając po raz pierwszy z życiu US3, Low End Theory, pierwszego Jazzmatazz czy Prose Combat. Ta specyficzna atmosfera, mistycyzm stworzony przez muzyków, który miał dać mi poczucie obcowania z czymś wyjątkowym. Niewielu polskich płytom z rapem się to udało, ale to grono się powiększyło o kolejną, nie najlepszą, ale z całą pewnością najbardziej wyjątkową. To świadczy tylko o jej klasie.

Musicie mi uwierzyć, ale jest to jeden z nielicznym polskich przykładów na WZOROWĄ chemię rapującego kolesia z muzyką. I niby wszystko wydaje się w porządku, ale są dwie sprawy, które nie dają mi spokoju. Jedna odnośnie jej poziomu, druga związana z jej dostępnością. Gościnne występy nie są dobrym pomysłem, bo na własne uszy się przekonałem, że nigdy nie chciałbym usłyszeć swojego ulubionego polskiego rapera – Mesa – na takim projekcie. On po prostu tutaj nie pasuje, podobnie jak Lilu. Dla mnie jest to zamknięty krąg Skubiego, kwartetu i Krime’a bez dostępu ludzi z zewnątrz. Harmonia została nieznacznie zaburzona i na dłuższą metę mi po prostu przeszkadza. Tak jak to, że wydawca w ogóle nie zachęca potencjalnych odbiorców do zakupu jego płyty. Dość słaba promocja i początkowo wygórowana cena nie nastrajają optymistycznie, ale tak jak wspomniałem na wstępie – to ma trafić tylko do tych, którzy tego chcą***. Pytanie co z resztą, która by chciała, i być może nawet o tym nie wie, a nie może?

Czym tak naprawdę jest Będzie Dobrze? Jest polskim odpowiednikiem Rooftop Soundcheck Justice System. Świetną płytą, trafiającą do nielicznego grona, z kilkoma mało znaczącymi wadami. Jest dokładnie tym samym dla obecnego pokolenia słuchaczy, czym były kilka lat temu albumy Starego Miasta, IQ czy najlepsza polska płyta łącząca jazzowe sample z rapem, czyli Dobra Częstotliwość. Jest unikatem, przez co już teraz jest rzeczą bardzo wartościową, a i w perspektywie czasu być może nawet czymś więcej. Płytą bezcenną.

8

* Jest jednym z wyjątków, którzy udanie przenieśli ideę prawdziwego mixtape’u, a nie jakiś odrzutów z LP bądź „prologu” do nich. Abstrahując od wszystkiego to oczywiście można się śmiać np. z Emateia, że jest słabym, a nawet nędznym raperem, ale to m.in. on zrobił coś takiego. Przypomnijcie sobie Palenie Mikrofonów Nie Powoduje Wack’a Ani Choroby w Wersach albo bardzo dobre, właśnie od Skubiego, Z Obłoków Na Ziemię nagrane wraz z DJ’em Zoltanem i zestawcie je w jednym szeregu z np. Erotyką. Widzicie różnicę, i nie chodzi nawet o poziom?

** Właśnie – sprawdźcie jak stricte korzenne amerykańskie brzmienie można zrobić w… Rzeszowie. O Z Obłoków Na Ziemię, które jest wyjątkowe ze względu na udane polskie rapsy na beatach użytych przez Strange Fruit Project, zarówno tych od Illminda jak i S1’a, już wspomniałem i jest to jego najlepsza rzecz, ale radzę przed odsłuchem Będzie Dobrze sprawdzić jego dokonanie z 2006 – Znasz Tego Kota. Zrozumiecie zajawkę.

*** A tacy płyt nie udostępniają. Nawet cwaniaczki nie macie jak sprawdzić, więc musicie mi uwierzyć na słowo.

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

7 komentarzy do “Kwaśny jazz. Będzie Dobrze – recenzja”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *