Krótka historia o miłości, o której przypomniałem sobie w październiku

dj-sprinkles

Tak się złożyło, że ostatni długi weekend spędziłem w swoim rodzinnym domu, a więc w stosie płyt i innych ciekawych rzeczy, ale przechodząc do meritum, bo to was raczej nie obchodzi. Raz na jakiś czas zdarza mi się dostać pytanie, na które nie potrafię udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Ba, nie potrafię takowej udzielić w ogóle.

Zapytanie o moją ulubioną płytę ever jest trochę nie na miejscu. W tym przypadku swoich wyborów nie zmieniam dość często, w zasadzie w ogóle tego nie robię, bo… Nie mam takiej. Zwyczajnie. Mam swoich żelaznych kandydatów, swoich totalnych ulubieńców, ale wybór tego najlepszego mija się kompletnie z celem. Jest jednak jedno małe „ale”.

Gdybym został postawiony pod ścianą i za karę w ramach odmowy odpowiedzi (#oddalamtopytanie) musiałbym słuchać jakiegoś trzyliterowego skrótowca czy czegoś podobnego, to wybrałbym jednak Midtown 120 Blues DJ-a Sprinklesa, które jako jedyne u mnie zbliża się do magicznej piczforkowej granicy absolutu, czyli czystego 10.0. Wspominałem o tym niejednokrotnie, a i teraz robię, bo tak naprawdę okazja była kilka dni temu niemała, przynajmniej z tej najbardziej osobistej perspektywy. Ponownie napiszę – was i tak to nie obchodzi, ale co mi szkodzi napisać?

Długo polowałem na ten album, a żeby nie być gołosłownym, to zajęło mi to kilkanaście miesięcy bezowocnych poszukiwań (vide obecna sytuacja chociażby z First Floor Theo Parrisha. Niby osiągalne, ale jednak istnieją granice rozsądku). Szperałem po sklepach, w których był tylko w teorii, ale jak przyszło co do czego – nie było. Były też takie, które deklarowały się, że sprowadzą. Mimo podjęcia się próby realizacji zamówienia, żaden z nich nie podołał. Discogs? Chore ceny z tymi przesyłkami z różnych zakątków świata. Dopiero w ostatniej chwili wpadła mi do głowy najprostsza myśl. Odezwać się do samego Terrego Thaemlitza, czyli Sprinklesa.

Traf chciał, że kilka miesięcy wcześniej zrobił reedycję na rynek japoński, więc dzięki temu udało mi się wyrwać Midtown… w bardzo dobrej cenie. Co najlepsze – bezpośrednio od niego, co cieszy mnie podwójnie. Sprawdziłem nawet ostatnio jak to wyglądało z datami w przypadku mojego zamówienia i okazało się, że praktycznie równy rok temu, 20 października, za ten album zapłaciłem 22 Euro (wysyłka za free). Co ciekawe to dokładnie 6 dni później był u mnie w domu. Nieźle jak na wysyłkę z Japonii, nie? I to nie pierwszy raz, bo zawsze jak zamawiałem stamtąd płyty, to dostawałem je ekspresowo (nie to co sermonowe No Pressure, które leci do mnie, kurwa, z Arizony już 5 lat).

O wartości artystycznej największego dzieła Sprinklesa nie ma za bardzo co się rozpisywać, bo chyba wszystko już zostało na ten temat powiedziane. Wydany w 2008 roku album jest dla house’u tym samym, co załóżmy ATLiens dla rapu. Pomnikiem, który w pewien sposób rozwijał i udoskonalał wiele form, a najbardziej prawdopodobnie sam gatunek. Sample z Public Enemy i Roya Ayersa, cudowne ambientowe pejzaże kreślące wizję podróży pociągiem z dworca w Missouri, roztańczony „Ball’r (Madonna-Free Zone)”. Dużo tego, i podobnie jak w przypadku The Unseen, za każdym razem odkrywam coś nowego.

https://soundcloud.com/massivessound/ballr-madonna-free-zone

Sama postać DJ-a też jest przecież wielce ważna i interesująca, bo mało który z artystów aż tak aktywnie walczy o prawa mniejszości seksualnych będąc jednocześnie ich „aktywnym uczestnikiem” od dawien dawna. Polecam w związku z tym sprawdzić kilka tekstów opowiadających o przełomie lat 80. i 90., kiedy to niektóre nowojorskie house’owe imprezy wyglądały trochę inaczej, aniżeli się o nich teraz myśli. Thaemlitz brał w tym aktywny udział, a punkt kulminacyjny przyszedł kilka lat później, dokładnie w 2013 roku, w momencie wydania sygnowanej jego nazwiskiem DOSKONAŁEJ (i w cholernie drogiej) składanki Where Dancefloors Stand Still, która w swoim zamierzeniu miała pokazać sprzeciw dyskryminacji społeczności LGBT w japońśkich nocnych klubach. Malarz, fotograf, aktywista, queer, DJ, producent, remixer – człowiek renesansu. Może nie takiego kalibru jak Brian Eno, ale jednak dość ważny. Sami widzicie.

A jaki jest w zasadzie morał tej historii? Żaden. Żaden, tak po prostu. Byłem w domu i słuchałem wielu płyt, nagrywał trochę filmów, kreśliłem kilka szkiców, spacerowałem i bawiłem się ze zwięrzętami. Mianownikiem tego wszystkiego, było to, co przedstawia zdjęcie poniżej.

sprinkles-midtown-japan
Właśnie tak wygląda japońska reedycja Midtown 120 Blues wydana przez sprinklesowe Comatonse w 2014 roku

Zdjęcie główne/main photo: Jordan Troy via hyponik

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *