Hip Hop Kemp 2018: prolog

Do czeskiego festiwalu jeszcze trzy miesiące, więc warto mu się bliżej przyjrzeć.

fot. Marek Kaczkowski

Do czeskiego festiwalu jeszcze trzy miesiące, więc warto mu się bliżej przyjrzeć.

Zanim zacznę opowiadać o płockim festiwalu (o którym zresztą w tym roku pisałem już tutaj), czyli Polish Hip-Hop Festival, najpierw pobawię się z Kempem. Wiem, że to może się wydawać trochę dziwne, ale za mną dopiero dwie edycje (raz, dwa), mimo że na imprezę wybierałem się wiele lat. No dayz off, ale w tym roku znowu nie wyobrażam sobie, że mogłoby mnie tam zabraknąć.

Tegoroczna edycja zapowiada się zdecydowanie lepiej od moich dwóch poprzednich. Pierwsza, ta z 2016 roku, podobała mi się bardzo, zeszłoroczna była już absolutnym kosmosem z apogeum w postaci występu The Mouse Outfit, a teraz? Line-up jeszcze nie jest pełny, a całość już zapowiada się bardzo konkretnie z co najmniej kilku powodów, o których wspomnę za kilka dni. Dzisiaj będzie zupełnie na odwrót i napiszę, na co nie warto traciś czasu w Hradec Králové.

Na narzekanie.

Nie warto tracić czasu na narzekanie. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć ludzi, którzy opowiadają bzdury o tym, że jakikolwiek festiwal się kończy tylko dlatego, że nie podoba im się line-up. Twórczość takich kolesi, jak Bill $aber czy T-Ser nie jest dla mnie, ale ja nie widzę w tym żadnego problemu. Oni i jeszcze kilku innych to raptem kropla w morzu moich festiwalowych potrzeb, przynajmniej tych muzycznych. Tak samo, jak analogiczną kroplą są ci, na których występ czekam z ręką w gaciach. Przykłady? Są to m.in. Children of Zeus (o których wspominałem chyba jako jedyny w Polsce), Trettmann, Devin the Dude oraz Illa J.

Teraz przechodząc do sedna – gdzieś pomiędzy nimi są także ci, do których mam podejście mocno, ekhm, ambiwalentne. Albo ich koncert będzie dobry, albo nie. Proste, logiczne, aczkolwiek kompletnie niezrozumiałe dla przeciętnego nołnejma siejącego ferment w mediach społecznościowych.

Są dwa typy takich ludzi:

a) jeden narzeka na obecne gwiazdy i tęskni za latami 90.,
b) drugi ma za złe, że Kemp ściąga dziadów i w programie nie ma współczesnych kozaków.

Taki Chief Keef podobno jest już za bardzo komercyjny na Kempa i jednocześnie jest oznaką, że ktoś tu się sprzedał (no bo komercja, nie). Teraz popatrzę na coś innego – line-up tegorocznego, chorwackiego Fresh Island. Ale tam muszą mieć przejebane, skoro będzie grał Wiz Khalifa, który nie dość, że sprzedał się kilka razy, to w dodatku niewiele znaczy na współczesnej scenie. „Undergroundowy” Statik Selektah też się sprzedał, bo jakim prawem może grać na plaży wśród „bananów” trzymających w ręce kokosowe latte? No tak. Wśród jachtów i pod słońcem na pewno lepiej sprawdzą się Boot Camp Clik.

Nigdy nikomu się nie dogodzi. W przypadku każdego festiwalu wyznaję zasadę, że do szczęścia wystarczą mi dwa dobre nazwiska dziennie, resztą mogę się zaskoczyć, więc może w wolnej chwili skoczę sobie na Young M.A. A nuż się zaskoczę?

ZapiszZapiszZapiszZapisz

ZapiszZapisz

ZapiszZapisz

Autor: Dawid Bartkowski

Bloger, pismak, krytyk, prowokator, pijarowiec.

Jeden komentarz do “Hip Hop Kemp 2018: prolog”

  1. W przypadku każdego festiwalu wyznaję zasadę, że do szczęścia wystarczą mi dwa dobre nazwiska dziennie…

    No z perspektywy redaktora może fajnie to wygląda, w końcu bilet masz za friko, ale z perspektywy ludzi, którzy płacą hajs, a do tego jadą czasami z północnej Polski, te „dwa dobre nazwiska” dziennie to jednak trochę mało.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *